– Yo, Madlib, why you waste so much money on records and getting high, man?
– Man i got no time for silly shit. Throw this record on, pack a bowl, take a hit
Jestem wielkim fanem Madliba, szanuję go i cenię za wszystko co zrobił: Jaylib z J Dillem, Madvillain z MF Doomem, uznany i zapomniany Lootpack i przede wszystkim niesamowicie surrealistyczny Quasimoto. Biorąc pod uwagę tylko dwa pierwsze projekty można powiedzieć, że Madlib ma smykałkę do umiejętnego wykorzystania w swojej muzyce raperów. Nie inaczej jest w przypadku Pinaty. Aby ją w pełni docenić warto zwrócić uwagę na kooperację Freddiego Gibbsa i Maliba.
Freddie Gibbs zawsze był dla mnie gangsterem z przymrużeniem oka, z typowo gangsterskimi tekstami i podkładami. Ale wystarczy zobaczyć w Internecie jego występy ażeby dojść do wniosku, że jest to prawdziwy Original Gangsta hołdujący idei Thug Life. Doszedł nawet do wniosku, że uznanie krytyków czy fanów nie jest w stanie poprawić jego życia na osiedlu, uznał że lepiej zrobi to dilowanie czy gang. Oczywiście docenia on, że ludzie lubią jego muzykę, co nie zmieni faktu, że chociażby niniejsza recenzja nie zapłaci jego rachunków. Madlib natomiast jest genialnym producentem, który maczał palce w najważniejszych płytach hip hopowych lat 90 tych i obecnych (Illmatic Nasa, MBDTF Kanyego Westa). Wciąż potwierdza swoją indywidualność i nie zważając na główny nurt konsekwentnie kroczy winylową drogą, która w jego przypadku ani trochę się nie starzeje. Wręcz przeciwnie: w dzisiejszych czasach nabiera nowego znaczenia. Dodatkowo jest to postać mająca ogromną rzeszę (nieświadomych tego) słuchaczy, choć małą liczbę fanów; prawdopodobnie ilość słuchaczy pokrywa się z liczbą posiadanych przez Madliba winyli.
Teoretycznie dwa różne światy hip hopowe połączyły w praktyce swoje moce i od 2011 wypuścili 3 EPki z trzema singlami. Gdy usłyszałem pierwszy z nich ”Thuggin”, czułem, że szykuje się potężny album na wysokim poziomie. I nie pomyliłem się. Co prawda, Thuggin’ wciąż pozostaje moim ulubionym utworem, jednak nie jest on jedynym mocnym punktem płyty. Słuchając całości można odnieść wrażenie, że jest podzielona na dwie części. Pierwsza jest ostra, surowa pod względem tekstów i podkładów. Gibbs opowiada tu o swoich doświadczeniach dilerskich i relacjach (bardzo złych i smutnych) z kobietami. Na dobrą sprawę wokół tych dwóch tematów obraca się cały album. Wyjątkiem części pierwszej jest utwór ”High” z Dannym Brownem. Tytuł i gościnny udział Browna pozwala zgadnąć tematykę utworu. Danny brzmi tutaj tak jak zwykle, jednak zestawiony z poważnym tonem głosu Freddiego, brzmi jak zdziecinniały i naćpany smerf. Ale właśnie za to go lubimy. Utwór ”Shitsville” jest chyba najmniej interesującym fragmentem płyty. Jest to typowo Gibbsowy kawałek z ciężkim, chamskim podkładem; brzmi tak jakby to Gibbs kazał Madlibowi zrobić go w takiej stylistyce. Drugą część rozpoczyna utwór ”Robes”, który jest moim drugim ulubionym numerem. Nagrany wraz z Earlem Switshirtem i Domo Genesis, przypomina najbardziej relaksacyjne płyty The Roots. I tak wygląda reszta albumu: od wyznania miłosnego do Los Angeles w utworze ”Lakers” po przepiękny bujający singlowy ”Shame”. Cały czas Madlib roztacza cudowne muzyczne pejzaże, które są tłem dla lirycznych wynurzeń Gibbsa. Jeśli pierwsza część to trwanie w Gettcie i oglądanie trudów życia w rodzinnym mieście Gibbsa – Gary, to druga część jest jazdą lowriderem poprzez słoneczną plażę Michigan.
Serwis Rolling Stone napisał, że Pinata przypomina mroczne klimaty pierwszej płyty Raekwona. Nie zaprzeczę, rzeczywiście gangsterskie opowieści wyszły tu znakomicie. Ktoś mógłby uznać to za minus i nazwać Pinate kopią klasycznych albumów, podobnie jak technikę produkcyjną sprawiającą, że album mógłby wiać nudą i starością. Nic podobnego nie nastąpiło, jest to bardzo świeżo brzmiąca muzyka, w której z jednej strony można się bardzo przyjemnie zatopić, z drugiej zaś wsłuchać w słowa Freddiego aby snuć refleksję na temat moralnych ludzkich wyborów.
OCENA: 8.0
Slammin!