Latający cyrk Flying Lotusa

Latający cyrk Flying Lotusa

Flying-Lotus

Chcieli go wszyscy. Ci duzi i ci mali. Ci bardziej i ci mniej osłuchani. Ja sam powtarzałem, że ten kto sprowadzi do nas Lotusa, będzie mieć w swojej ręce booking roku. Aż pewnego dnia za sprawą organizatorów z aplikacji „Going” oraz cyklu imprez „Music of the future” stało się… Flying Lotus 22 i 23 czerwca zagra w Warszawie. W ramach trasy promującej jego najnowsze i największe dzieło „You’re Dead!” przywiezie swoje rewelacyjne audiowizualne show. Kto wie, może przewyższy to, jakie posiada Moderat i Kraftwerk? Miejscówka, w której odbędzie się to wspaniałe wydarzenie także niczego sobie, gdyż jest to Teatr Studio, więc sprawa akustyczna powinna zostać rozwiązana bez problemu. Obok niego na scenie jako support pojawią się:

22.06 Teielte z premierowym wykonaniem nowego materiału w towarzystwie znakomitego live bandu z Bartozzim na basie i Wojtkiem Soburą na perkusji. Oprócz tego oprawę DJską zapewni Buszkers.

Zaś 23.06 Michał Lewicki ze swoim świeżym livem oraz duet DJski wants.

W oba dni wystąpi także znany i lubiany Lapalux, który również zaprezentuje swój najnowszy materiał z niedawno wydanej płyty „Lustmore”

FlyLo jest na pewno jednym z najbardziej wyczekiwanych artystów w naszym kraju i jednym z najważniejszych wizjonerów współczesnej elektroniki. Jego umysł i wyobraźnię możemy porównywać do takich klasyków jak Autechre czy Amon Tobin – tak samo jak oni, korzysta z wielu gatunków, idąc swoją własną drogą i kreując niepowtarzalny styl, który zainspirował setki młodych producentów.

 

 

Z okazji koncertu postanowiliśmy przedstawić i opisać jego dyskografię, a jest o czym pisać!

1983

Mój pierwszy kontakt z muzyką Stevena Ellisona miał miejsce kilka lat temu w trakcie lotu do Barcelony – wydaje mi się, że nie mogło być lepszej okazji do wtajemniczenia się w jego twórczość, choć wtedy nie byłem do końca świadomy tego, co mnie czeka. Pierwsze zetknięcie to 1983 i tytułowy początek, który wraz z pierwszym odsłuchem wywołał u mnie bardzo podobne wrażenie, jak ukazywany w parodiach, również otwierający album, utwór Death Grips – Get Got. Wydany w 2006 roku album ukazuje potencjał artysty. Wydaje się być preludium do jego kolejnych wydań z uwagi na dość zbliżone, krótkie ale dynamiczne kawałki. Objawia się też jedyne w swoim rodzaju duszne i zróżnicowane brzmienie. Później, na kolejnych dwóch longplayach, będzie je rozbudowywał o 8-bitowe brzmienia i bardziej piosenkowe kompozycje. [A.D]

Los Angeles

 

Kto grał w Sleeping Dogs musiał być w niebie, kiedy podczas sceny walki w tle włączył się kawałek GNG BNG. Ajj, jak ten soundtrack idealnie dopełniał klimat tych hongkońskich gangsterskich bijatyk! Sam FlyLo tak oto opisał swój drugi longplay: „Los Angeles to szalone miejsce, które daje mi mnóstwo energii. To również miasto zadziwiających kontrastów, gdzie piękno ściera się z brzydotą, a prostota ze złożonością. Myślę, że moja muzyka odzwierciedla tę właśnie różnorodność. Płyta ta to list zarówno miłosny jak i pełen nienawiści”. Nie ma chyba lepszej motywacji, aby podczas wakacyjnego tripu w ciepłe, tłoczne rejony świata ta oto pozycja znalazła się na naszych playlistach. Ja miałem szczęście przejechać Barcelonę na rowerze słuchając takich sztosów jak „Persian Goldfish”, czy „RobertaFlack”, które idealnie się komponowały w klimat stolicy Katalonii. Kto się tam kiedyś znalazł (na dłużej niż jeden dzień), ten wie zapewne, co mam na myśli. [A.D]

Cosmogramma

Z Cosmogrammą jest tak: Wkładasz słuchawki/włączasz odtwarzacz, wciskasz play i… i nie wiesz co się właśnie stało. Zanim orientujesz się co cię uderzyło, że zostałeś napastowany przez jakiś kanoniczny syntezator, natychmiast atakuje cię nawałnica dźwięków, instrumentów pochodzących z najróżniejszych środowisk muzycznych. Zostajesz wciągnięty w wir kosmosu, gdzie każdy utwór jest jakimś zupełnie innym wszechświatem. Mindfuck polega na tym, że każdy z tych wszechświatów trwa nie dłużej niż 3 minuty. Jak to jest możliwe, że usłyszałeś taką erupcję dźwięków zamkniętą jedynie w 3 minutach? I to nie jest tak, że to jest chaotyczne czy nie do słuchania. Wolność Lotusa nie polega na free jazzowo-Autechrowym nakurwianiu, tu jest jakaś głębsza logika… Bo jak to jest możliwe, że przez pierwsze 3 tracki, bujamy się w takiej intensywności, żeby za chwilę przejść klimatycznie do zupełnie innego świata jakim jest ,,Intro//A Cosmic Drama” i następujący po nim ,,Zodiac Shit”. I nie chodzi mi tu już o warstwę uczuciową, bo każdy z osobna może sobie powiedzieć czy wzbudza to u niego radość czy smutek. Mówię tu o przytłoczeniu i następującej po niej przestrzeni w kompozycji. Kolejne pytanie: Jakie należy ustawić tu ramy? W jakich ramach mieści się ta muzyka? Hip-hop, jazz, IDM? Lotus niby wychodzi z hip hopu i to tam ma swoje korzenie, ale jak nazwać proces w sekwencji „Computer face//Pure being”, gdzie buduje ramy, a następnie je niszczy, żeby z powrotem je odbudować? Z jazzem i IDM’em ma to troche więcej wspólnego, jednak w przeciwieństwie do tych gatunków, nie mamy tu do czynienia z morfingiem i mutacją środków wyrazu. Powstaje pytanie jak przyswoić sobie tak odjechany materiał? Bo to nie jest kwestia tego, że trzeba więcej słuchać, żeby doszukiwać się nowych dźwięków. Tak można robić w przypadku długich, rozległych kompozycji, a tu mamy krótkie, ostre, treściwe cięcia, które przelatują w takim tempie, że ja za tym nie nadążam. Dlatego przestrzegam ciebie, Czytelniku, i was każdego z osobna – słuchanie Lotusa do robienia kawy, czytania gazety, odrabiania pracy domowej, skutkuje nudą i tym, że album po prostu przemija niezauważalnie. Ja niestety dałem się tak zrobić 5 lat temu. [W.B]

Until The Quiet Comes

Kontynuując znaną z poprzedniego longplaya formę „zbiór utworów i motywów”, Lotus poszedł w nieco bardziej bezpieczne rejony. W porównaniu z poprzednim albumem, teraz jaśniej możemy określić kierunek gatunkowy i ramy, które zazębiają się w hip hopie. Na pewno jest więcej melodyki a nawet piosenek. Artysta nie schodzi tu absolutnie z poziomu, dalej serwując nam zakamarki swojej wyobraźni. Zaczyna się przepięknie – „All In” to jeden z jego najpiękniejszych utworów. To brzmi tak, jakby się z nami komunikował, mówił do nas poprzez muzykę, aż prosi się by podśpiewywać główny motyw klawiszy. Może brzmieć to bajkowo, trochę patetycznie i na wyrost, ale taka poetyka pojawia się na tym albumie wielokrotnie. I właśnie to odróżnia UTQC od Cosmogrammy, że FlyLo chce się z nami skomunikować, coś nam przekazać, że to nie jest już tylko zbiór kolaży dźwiękowych, ale jakaś bardziej złożona historia. Sam opisywał ten album jako opowieści z krainy snu, chciał stworzyć lekkie, narkotyczne kołysanki i wzbudzić tajemniczość. Co prawda mamy tu więcej piosenek niż zwykle, ale stanowią one bardziej komentarz niż główną narrację. Przykładowo „DMT song” jasno sugeruje skąd Lotus czerpie swoje inspiracje. Nie odchodzi tu też od imaginacji dźwiękowych, bo zaraz po piosence z Thundercatem wchodzi taki Nightcaller. I jeśli DMT song tłumaczy przyczynę, to Nightcaller jest skutkiem, totalnym orgazmem i wulkaniczną eksplozją. FlyLo pokazał, że powtarzanie schematów go nie interesuje, że chce iść krok dalej. I dobrze, bo stagnacja i powtarzalność w muzyce elektronicznej, w której mamy tyle możliwości, to jawna kpina. Jednak wybitność totalną pokazał dwa lata później… [W.B]

You’re Dead!

Biorąc pod uwagę estetyczne tendencje słuchaczy na przestrzeni ostatnich 5 lat, ten album nie mógł sprzedać się dobrze, niezależnie od swojego geniuszu. Po prostu pojawił się w nie najlepszym dla siebie czasie i ludzie go nie docenili. Gdy spojrzeć na ewolucję muzyczną Lotusa, można dojść do wniosku, że wszystkie drogi zaczęte na poprzednich płytach, prowadziły właśnie do „You’re Dead!”. Tak jakby tu miały znaleźć idealną i ostateczną formę. Temat śmierci został poruszony przez tylu muzyków, na tylu różnych płytach, że nic nowego w tej kwestii chyba nie da się zrobić. Można go jednak przedstawić w zupełnie inny, wręcz innowacyjny sposób, w przypadku FlyLo, bardzo udany. Niektórzy mogą zarzucić, że skoro jest mało tekstów i wokali, albumowi automatycznie brakuje treści – błąd! Właśnie to sprawia, że pomimo małej ilości środków bezpośredniego przekazu czuć tu śmierć i to, jak artysta skupia się wokół niej. Bardzo ciężko opisać to co się tu dzieje, a w szczególności chwile, kiedy jazz współżyje z elektroniką, by nagle przerodzić się w soulowo-podoby hip-hop; to najbardziej charakterystyczne momenty albumu. Nie wiem co jest na „You’re Dead!” doskonalsze, środki przekazu (dobór wokalistów, muzyków sesyjnych, instrumentów) czy ich treściwość. Lotusowi udało się zamknąć cały ten ogromny świat w 38 minutach i, jak słowo daję, każda sekunda jest esencjonalna i istotna. Dopiero tu zobaczyłem jaką typ ma wyobraźnię, jak wielkim jest wizjonerem, tworząc tak genialne kompozycje, jednocześnie zachowując 100% precyzji. To najlepsza, najbardziej dojrzała płyta Flying Lotusa, w której doprowadził swój styl do perfekcji tak, że lepszy być nie może. A więc, co dalej? Jaki będzie jego następny krok? Czas pokaże, a my śmigamy na koncert! [W.B]

Linki do kupna biletów i do wydarzenia na facebooku:

http://flyinglotus.goingapp.pl/

https://www.facebook.com/events/809216312485794/