PROLOG
Witek Bartula: O tym, że tegoroczny OFF Festival będzie inny niż w poprzednich latach, mogliśmy się domyślać już z pół roku temu przy okazji ogłoszeń nowych wykonawców. Widać było, że organizatorzy chcą przyciągnąć uwagę festiwalowiczów z różnych środowisk, zapraszając artystów, którzy byli kojarzeni z Audioriver (Rodhad, Dj Koze), Tauronem (Machinedrum, Zomby), Openerem (The Kills) czy w końcu ze rdzennym OFFem (William Basinski, Lush). Możemy tylko zgadywać czy było to spowodowane cięciami budżetowymi, czy zwykłą chęcią zmiany i otworzenia się na szerszą publikę, ale tak naprawdę, jak to Artur Rojek powiedział, na OFF Festival liczy się poziom artystyczny, a nie sławy. Dowodem na brak wystarczającej ilości środków na koncie, jest brak małych szczegółów oraz detali, które zawsze sprawiały, że OFF był bardziej wyjątkowy. Tak więc w tym roku nie było beforu, nie było książeczek, a pole namiotowe otwarte było w pierwszy dzień festiwalu. Przy okazji relacji z Ostravy, opowiadaliśmy wam o cudownym czeskim rozwiązaniu brudu na festiwalu za pomocą kaucji na plastikowe kubki. Rozwiązanie to właśnie przyszło na OFFa, ale o ile Czesi nie próbują na ludziach zarabiać i poprzez kaucję obniżają cenę piwa, tak Polacy będą tę cenę podnosić i koniec końców wróciliśmy do punktu wyjścia. Mimo wszystkich niedociągnięć, dziur w line upie, kolejek do wszystkiego, ciężko jest narzekać jeśli przyjechaliśmy dla koncertów. No bo jak tu znaleźć czas na jedzenie czy picie, skoro nieustannie trzeba się przemieszczać pomiędzy scenami.
DZIEŃ 1.
Willis Earl Beal
Adam „Attaché” Dąbrowski: Festiwale oferujące bardzo różnorodny program mają tendencje do aranżowania kosmicznych występów – w pozytywnym tego słowa znaczeniu. Mam na myśli coś na tyle ekscentrycznego, co z jednej strony bawi, a z drugiej wprawia w niemałe zakłopotanie. Tak mógłbym określić występ amerykańskiego wokalisty, którego zobaczyłem na początku eksplorowania tegorocznego OFF Festivalu. Artysta toczył pełen zaprzeczeń i zwątpienia monolog ze sobą. Willis stał sam na scenie i puszczał podkład ze swojej mp3 – śpiewał o samotności i prosił publiczność, żeby nie oklaskiwała go. Występował on w charakterystycznej masce, która zasłaniała jego oczy. Dziwne rzeczy działy się na scenie – w pewnym momencie zaczął robić fikołki, kręcić czarną płachtą niczym Violetta Villas albo gdy śpiewał patrząc się na backstage stwierdził, że śpiewa do instrumentów, które były już przygotowane na wjazd kolejnego zespołu. Jak najbardziej zgodzę się ze zdaniem Agnieszki Szydłowskiej z Trójki, że występ ten był zdecydowanie za wcześnie i na zbyt dużej scenie (na największej Scenie Miasta Muzyki) aby wywołać lepszy efekt. Swoją drogą – wyobrażacie sobie gdyby Dean Blunt rok temu zagrał nie o 1:40 w nocy ale o 17? Słaby pomysł.
Masecki vs Sienkiewicz
W.B. Z połączenia wybitnego muzyka elektronicznego oraz wybitnego pianisty nie ma możliwości by wyszło coś słabego. I owszem, ich wspólny występ nie był słaby, ale nie był też jakoś bardzo porywający. Sienkiewicz w pewnym momencie zaskoczył mnie spowolnieniem tempa do rejonów bardziej dub techno, dzięki czemu uniknął ogólnej monotonii i zachował dynamikę. Ale mimo to od takiej kolaboracji oczekiwać można było trochę więcej nieprzewidywalności.
Jenny Hval
A.D. Miałem być na chwile – zostałem na dłużej. Taki urok OFF Festivalu. Fakt faktem, że skandynawska elektronika jest w modzie i znajduje wielu naśladowców spoza Północy – także u nas w Polsce z przeważnie mizernym skutkiem. Stylistyka Jenny Hval przypominała mi Fever Ray – z tym, że większy nacisk kładła na elektronikę, a teksty piosenek przeważnie były mówione i przepełnione gniewem. Możne było się wciągnąć.
Minor Victories
W.B. Będąc fanem Mogwai i jeszcze większym fanem Slowdive, logicznym jest, że koncert tej supergrupy był jednym z najważniejszych punktów line upu. Pomimo tego faktu, samą płytę przyjąłem chłodniej niż oczekiwałem. Za to koncert mocno mnie rozgrzał, czuć było, że są to ludzie, którzy mają swoje własne zespoły, ale zebrali się we wspólnym celu. Dzięki temu żadna z macierzystych formacji nie jest dominująca zarówno na płycie jak i na żywo. Minor Victories to nowy twór, ale zdecydowanie dziwne jest, że nie zagrali na głównej scenie, szczególnie biorąc pod uwagę to, na jak wysokim poziomie grają. Koncert mógłby być trochę lepiej nagłośniony, bo w momentach kiedy całe instrumentarium tworzyło ścianę dźwięku, brzmienie było zbyt zbite i ostatecznie wybijał się tylko syntezator.
Sleaford Mods
W.B. Występ ten wyglądał w ten sposób, że wokalista recytuje teksty do mikrofonu, obok niego stoi jego kumpel z piwem, a obok stoi laptop, z którego włączają muzykę. Czy red. Dąbrowski ma coś do dodania?
A.D. Oczywiście do Pana laptopowca, czyli Andrew Roberta Lindsaya Fearna wędruje nagroda do najlepszego muzyka festiwalu! 😀 A tak na poważnie, to taki sposób występowania jest mocno kontrowersyjny – no bo jak tu nie przyczepić się do tego, że na scenie znajduje się dwóch ziomków, podczas gdy ten drugi w zupełności nie jest potrzebny, gdyż jego rola ogranicza się do „gry na Winampie”? Mimo wszystko to dziwne wrażenie rekompensowała świetna nawijka frontmana Jasona Williamsona – trzeba przyznać, że gość ma głos niczym angielski piłkarski komentator. Co do warstwy instrumentalnej – gotowce, które były puszczane przez Fearna w połączeniu z nawijką Williamsona mogły pogodzić miłośników rapu pokroju Beastie Boys czy The Streets i klasycznego punku – raz więcej basu i disco, a raz szybsza perkusja i gitary. Było pogo i było zabawnie.
Napalm Death
A.D. Pojawili się w linupie w pierwszym rzucie i od razu pojawiła się spora grupa sceptyków, że ten zespół nie ma nic wspólnego z OFFem, że komercha blablabla.. A ja bardzo lubię OFF Festival z tego względu, że umożliwia mi on wycieczki w gatunki muzyczne, w których nie siedzę na co dzień – i mam wrażenie, że takie liberalne podejście do muzyki przez Rojka jest jednym z głównych powodów dlaczego ten festiwal jest negowany przez ultraortodoksyjne środowiska poszczególnych subkultur muzycznych. Dlatego aby nikt nie poczuł się urażony moją opinią (bo się nie znam) napiszę tylko, że coś takiego jak występ Napalm Death trzeba zobaczyć na własne oczy… buldożer!
Andrew b2b Flugel
A.D. Podczas ich występu rozpętała się spora ulewa – pierwszy raz od kilku lat. O ile na OFFie była już elektronika, tak nigdy nie było jej w tak popularnej „nieoffowej formie” – projekt ten równie dobrze mógł się znaleźć na innych festiwalach i spokojnie znalazłby wielu odbiorców pod sceną, ale na OFFie frekwencja pod sceną T-Mobile również nie była zła.
Devendra Banhart/Young Lean
W.B. Ten to potrafi zaskakiwać. Pamiętam koncert na Openerze, kiedy to Devendra grał w tym samym momencie co Kings Of Leon, a mimo to Tent Stage pękał w szwach od napływających dziewczyn, które piszczały z zachwytu. Na OFFie koncert był zupełnie inny. Devendra wprawił publiczność w głębokie skupienie, jego głos delikatnie rozchodził się pod sceną, a instrumenty były bardzo ciche, czasem ledwo słyszalne. Ale może właśnie dzięki temu, że koncertuje rzadko, każdy jego występ jest czymś wyjątkowym szczególnie dla samego artysty. Mi niestety w kontemplacji bardzo przeszkodził deszcz, który sprawił, że totalnie mnie zamroczyło i na chwile poszedłem na koncert Yung Leana i gdybym nie wiedział kim on jest to pomyślałbym, że to sam Klocuch zaszczycił nas swoją obecnością. Tę chwilę kiedy z oddali słyszałem Banharta grającego Bad Girl będę sobie wypominał jeszcze przez długi czas.
A.D. Atmosfera na koncercie Young Leana do złudzenia przypominała mi ubiegłoroczny występ Tylera the Creatora na Tauronie – i w sumie nie mam nic więcej do dodania. Ciekawe jest to, że przed festiwalem to właśnie najbardziej obawiano się o obecność Young Leana, który często odwoływał koncerty (o ironio!).
Machinedrum
A.D. Na jego występ szczególnie wyczekiwaliśmy. Fakt faktem, że nie zagrał on swoich szlagierów z Vapour City – nie mniej jednak jego set był przepełniony bassowymi kompozycjami, które nie pozwalały opuszczać namiotu. Kapitalne zakończenie pierwszego dnia!
W.B. Z pewnością elektroniczny zwycięzca pierwszego dnia. Jego pokręcone, bardzo ciężkie do opisania Jukowo IDMowe Footworki sprawiły, że naprawdę wybawiłem się przednio. Niestety nie był to live i nie przypominam sobie żeby zagrał Gunshotte czy Eyesdontlie, ale mimo to dym nie opadł ani na chwilę i warto było przetańczyć tam całe półtorej godziny.
DZIEŃ 2.
Rysy
W.B. Będę sobie pewnie pluć w brodę, że nie wybrałem Japończyków z Goat, ale jakże dobrze mi się bansowało pod sceną! Serio, aż nie chciało się wyjść. Duet ten robi dosyć popularną jak na owe czasy elektronikę, która trochę trąci Moderatem, czuć w niej wpływy techno czy muzyki basowej przez co mam wrażenie, że chcą uszczęśliwić jak największa ilość ludzi i grać po prostu przystępnie. Ale znowuż kto narzeka? Jeśli chłopaki pewnego dnia odważą się na zabrnięcie w jakieś bardziej pokręcone rejony, to może z tego projektu wyjść coś naprawdę bardzo dobrego.
Fidlar
A.D. Chyba już to wspominałem – najwyżej się powtórzę – zaletą OFF Festivalu, o której warto wspomnieć jest to, że przed zachodem słońca wymęczę się w pogo, a gdy zapadnie zmrok wytańczę się i powzruszam na spokojniejszych, mniej gitarowych koncertach. Nie znałem wcześniej twórczości Fidlar, ale ich proste wpadające w ucho kawałki powodowały, że zaledwie po jednym odsłuchu refrenu znałem tekst piosenki – fajna sprawa. Mam wrażenie, że Amerykanie rozpętali pod sceną największe pogo.
Islam Chipsy
W.B. Kto by pomyślał, że w dobie narastającego kryzysu i niechęci wobec wszystkiego co ma cokolwiek wspólnego ze słowem Islam, akurat ten zespół stanie się niechcący headlinerem polskiego festiwalu? To ci dopiero heca! Egipskie trio, na które składa się dwóch perkusistów i klawiszowiec mogą w pierwszym momencie kojarzyć się z Omarem Souleymanem, bo podobnie jak on poruszają się po arabskich skalach i używają dużej ilości syntezatorów, których brzmienie jest na tyle ofensywne, że każdy jakby instynktownie czuje, że należy do tego tańczyć. Swoją drogą to bardzo ciekawe, że ludzie tak mocno przyswoili sobie muzykę z innej kultury, której nie mają na co dzień. Czyżby nadchodziły czasy, w których to wschód będzie wiódł prym w muzyce światowej?
A.D. Z ostatnim zdaniem Witka bym dywagował, ale nie śmiem zaprzeczyć, że ten zespół jest odkryciem tegorocznej edycji festiwalu. Myślę, że za kilka miesięcy, lat, kiedy przyjdzie nam wspominać poszczególne edycje OFFa to rok 2016, należy do syntezatora (czasami brzmiącego jak klasyczne konsole Nintendo) i orientalnych perkusji Islam Chipsy. Egipcjanie rzeczywiście dokonali podobnej sztuki, co kilka lat temu Omar – poza tym, że również rozpętali arabską vixę, to wprowadzili taki promyczek ocieplenia wizerunku Bliskiego Wschodu w oczach Europejczyków, choć wiadomo, że OFF Festival zawsze był liberalny. Gdy podszedłem bliżej sceny by porobić parę zdjęć nawet nie musiałem się prosić o to, żeby zostać podniesionym przez publiczność.
Lush
A.D. Niecałe rok temu Lush założyli sobie fanpejdż i wiadomo już było, że będzie kolejny spektakularny powrót po latach. Tydzień przed OFF Festivalem jechałem na Audioriver do Płocka – w drodze postanowiłem sobie puść ich muzykę i wyobraźcie sobie, że przez cały płocki festiwal pomimo wielu świetnych występów chodził mi po głowie jeden numer… Scarlet. Nie muszę chyba dodawać, że jako ogromny fan shoegazu czekałem na ten występ najbardziej – i nie zawiodłem się! Występ Lush jest najlepszym dowodem na to, że gównoburza, którą rozpętaliśmy swoimi komentarzami po ubiegłorocznym koncercie Ride miała rację bytu.
Kto jest wtajemniczony w shoegazy ten wie, że Lush jest jednym z lżej grających zespołów zaliczanych do tego gatunku (zdecydowanie bliżej mu do dream popu niż hałaśliwego rocka). To teraz wyobraźcie sobie, że paradoksalnie zespół grający lżej potrafi rozpętać pod sceną większe pogo niż ten, który gra mocniej i z większym hałasem – być może było to spowodowane dość wczesną porą koncertu w okolicach 20. – Ride w ubiegłym roku grali o północy.
W.D. Od 3 lat mamy do czynienia z nieustannym Deja Vu, bo począwszy od 2013 roku na OFF Festival reaktywują się największe shoegaze’owe zespoły. Tym razem przyszedł czas na Lush, którzy po tragicznej śmierci perkusisty w roku 1998 zakończyli działalność. Po tegorocznej bardzo udanej epce moje oczekiwania wobec koncertu urosły, a że widziałem już wszystkie poprzednie reaktywowane zespoły, to i ciężej było mnie zaskoczyć.
Koncert był przekrojem wszystkich płyt, a nie jak to np. zrobili Ride, tych najbardziej popularnych i esencjonalnych. Lush na żywo to bardziej dream pop, z podkreśleniem tego drugiego członu, a fakt, ze grali o dość wczesnej porze zdawał się jeszcze bardziej to spotęgować. Nie było hałasu, nie było ścian dźwięku, ale były za to bardzo ładne piosenki, które momentami szły w britpop. Ciekaw jestem, jaki będzie ich następny krok i czy będą w stanie zaskoczyć, bo w kategorii najlepszy tegoroczny shoegaze jednak wygrywa Minor Victories.
Ata Kak
W.B. Dla wielu jest on chyba największym odkryciem festiwalu, jego bardzo ciepłe piosenki, które na płycie brzmią jakby nagrywał je w środku gorącego lata, sprawiły, że zaraz po Islam Chipsy była to chyba największa wixa tej edycji. Niesamowita była różnica pomiędzy albumem a wykonaniem na żywo; Ata Kak miał do swojej dyspozycji cały zespół, który sprawił, że zapomniana afrykańska muzyka z kaset, ożyła i tak jak w przypadku wspomnianych Egipcjan, ludzie od razu załapali klimat.
Jambinai
A.D. W dużym skrócie – koreańskie Sigur Rós. Mieli zamykać dzień na scenie eksperymentalnej, a tymczasem w wyniku odwołania koncertu GZA z Wu Tang Clanu zagrali na głównej scenie ok 22. – jak się okazało była to dobra zmiana. Kawałek Conection wzruszył mnie przy pierwszym odsłuchu jeszcze przed festiwalem, a na żywo nie można było się powstrzymać od łez. Po ich koncercie na scenę wyszedł Artur Rojek, który podziękował i przeprosił festiwalowiczów za odwołwane koncerty i poinformował, że Wiley, który miał zagrać za The Kills olał OFF Festival i o północy drugi raz zagra Islam Chipsy.
Gus Gus
A.D. Byłem na ich koncercie trzeci raz i nie był to ich najlepszy koncert – być może twierdzę tak, dlatego, że grali w kameralnym składzie oraz czas ich występu był sztywnie ograniczony. Popularność Gus Gus w Polsce jest niezaprzeczalna, dlatego dużo było sceptycznych głosów, co do pojawiania się ich na OFF Festivalu ze względu na to, że są w naszym kraju dość często.
W.B. Nigdy nie byłem jakimś fanem i nie przyglądałem się ich twórczości, może właśnie to spowodowało, że nadszedł czas dać im szansę. Nie wystąpili w pełnym składzie, a ich duo koncert do złudzenia przypominał Underworld. Widać, że wokalista inspiruje się Karlem Hydem i ściąga od niego zachowanie sceniczne, mowę ciała, a momentami nawet sposób śpiewania. Mimo, że bawiłem się bardzo dobrze, a Gus Gus potrafili utrzymać imprezowy klimat tak, że ani na chwile nie czuło się nudy, to jednak daleko im do brytyjskich mistrzów.
Derrick May
A.D. Kolejny „nieoffowy” artysta, który kapitalnie wykonał swoją robotę – w końcu prawdziwe Detroit…fest się wytańczyłem!
DZIEŃ 3.
Lotto
W.B. Podczas ich koncertu na scenie trójki grał polski zespół Bye Bye Buttefly, którego opis mówił, że ich muzyka trafi do fanów Lyncha. Będąc na obu koncertach miałem wrażenie, że organizatorzy chyba pomylili zespoły, bo ten opis doskonale pasował do grupy Lotto. Trio w składzie kontrabas, perkusja, gitara, grali powolne senne kompozycje, które idealnie odzwierciedlają tajemniczą atmosferę chociażby Twin Peaks. Pod względem polskich zespołów, to na bank tegoroczne odkrycie, które musicie sprawdzić.
Beach Slang
A.D. Wokalista był zdziwiony, że sa tak daleko od domu (Pensylwanii) a w Polsce, ktoś ich słucha… no i był pod wrażeniem procentów w piwie, które mu dostarczono 😉
Lighting Bolt
W.B. Trochę brakowało noise rocka na OFF Festivalu, ale Lighing Bolt w pełni zapełnili tę dziurę. Dawno nie widziałem tak technicznie sprawnego perkusisty, który z taką agresją grał połamane rytmy, do tego miał na sobie maskę, do której przyczepiony był trzeszczący przesterowany mikrofon. Słuchając po raz kolejny tak przesterowanego, głośnego wokalu(na Crystal Castles miałem podobne odczucie) zrozumiałem, jaką ważną rolę pełni taki efekt. Bo tu już nie tylko chodzi o muzykę, ale również o uzewnętrznienie swojego młodzieńczego buntu, a także agresji i braku akceptacji na otaczającą nas wokół rzeczywistość. I na tym właśnie polega artystyczny pierwiastek noise rocka.
Powell
A.D. W świecie zdominowanym przez czysto brzmiące, taneczne elektroniczne utwory trzeba mieć jaja, aby zrobić coś będącego losową mieszaniną podniszczonych kilku gatunków i połączyć to wszystko w jedną całość. Powell to najbardziej ekscentryczny projekt ze wszystkich elektronicznych podczas OFF Festivalu – swoim stylem świetnie pasowałby do Unsoundu.
Kaliber 44
W.B. Pojawiło się wiele głosów mówiących o tym, że tego typu zespół nadaje się bardziej na jakieś Juwenalia, Ursynalia ect. aniżeli na alternatywny festiwal. Coś w tym jest, ale biorąc pod uwagę poziom artystyczny, a także bezsprzeczny wkład w polski hip hop, a tym samym polską kulturę, Kaliber był pozycją obowiązkową, choćby po to żeby zobaczyć jak sprawy mają się dzisiaj. Joka i Dab wrócili z bardzo przeciętnym materiałem, który promowali podczas koncertu przez co większość setlisty zapełniły nowe kawałki.
Niestety ani instrumentalnie(nawet dzięki zespołowi, który naprawdę dawał radę), ani wokalnie to nie dorastało do poprzednich dokonań Kalibra. Kontrast pomiędzy starymi, a nowymi kawałkami był bardzo widoczny szczególnie w tekstach czy flow Daba. Mimo to wszystko zrobione było z klasą, że nawet matki z dziećmi nie powinny się czuć zawstydzone słuchając opowieści o grubym czarnym kocie.
Daniel Avery
A.D. Ludzie, którzy znali Averego przez pryzmat Drone Logic mogli poczuć się zawiedzeni jego występem, bowiem swój szlagier zagrał dopiero na koniec występu. Tak gra Daniela nie odbiegała znacząco od tego, co zaprezentował na Boiler Roomie. Podczas jego występu zobaczyłem coś, czego jeszcze wcześniej nie widziałem na techno – crowdsurfingu.. dość małoprawdopodobna rzecz przy takiej muzyce, no ale to OFF Festival – tu wsyzstko jest możliwe.
William Basinski
W.B. Nikogo nie zdziwi jeśli napiszę, że koncert był wymagający, ale nie ze względu na powolną i spokojną muzykę czy porę o której przyszło nam jej słuchać. Problemem była publiczność, która nawet pod sceną gadała i rozpraszała słuchaczy. Basiński to książę ambientów (polecam poczytać sobie historię Disintegration Loops, albowiem jest to jedna z najbardziej niezwykłych historii… w świecie.), a jego muzyka wprawiła mnie w proces medytacji, w którym ani trochę nie chciało mi się spać. Koncert dedykowany Davidowi Bowiemu wypełniły pętle, których nie byłem w stanie rozpoznać, dopiero pod koniec zagrał utwór pochodzący z jego ostatniej płyty Melancholia. Paradoksem jest to, że teoretycznie leci ten sam dźwięk przez 10 minut, a trzyma w napięciu bardziej niż wiele występów, które miałem okazję zobaczyć.
Kiasmos
A.D. O nich już wielokrotnie pisaliśmy – widzieliśmy ich występy na Tauronie i Colours of Ostrava, ale ten OFFowy moim zdaniem miał w sobie coś czego nie doświadczyliśmy wcześniej. Niebywały jest fakt, że Olaflur przyznał pod koniec występu, że odwołali całą trasę koncertową ze względu na jego stan zdrowia, ale zrobili wyjątek dla Katowic – całe szczęście, że przynajmniej oni nie odwołali występu, bo to byłby nóż w plecy dla tegorocznej edycji.
Thundercat
W.B. Od pewnego czasu powtarzam, że FlyLo, Kendrick Lamar, Thundercat i Kamasi Washington, to najlepszy skład jaki w tym momencie robi muzykę. Wszystko czego się dotykają, zamienia się w złoto. Widziałem dwóch pierwszych wyżej wspomnianych, a koncert Thundercata utwierdził mnie, że należy on do tej samej drużyny.
Nieprawdopodobne jest co ten człowiek potrafi zrobić za pomocą basu i mając do pomocy tylko perkusistę i klawiszowca. Nie wiem na ile jest to kwestia techniki grania, a na ile umiejętności kompozytorskiej, ale dawno nie widziałem takiej swobody i luzu w graniu na żywo. Czuć, że w tym człowieku drzemie podstawowy artystyczny aspekt, który traci sporo muzyków, a mianowicie czerpanie przyjemności z samego procesu grania i robienia tego dla czystej rozrywki.
Syny
W.B. Widziałem ich już po raz czwarty i absolutnie mi się nie znudzili, za każdym razem jest to trochę inny koncert. Na wstępie rozentuzjazmowana publiczność została uciszona przez Piernikowskiego, który krzyknął do nich: MORDA! Dodatkowo 88 zaserwował niepublikowane instrumentale, które prawdopodobnie znajdą się na następnej płycie. Oprócz tego to w zasadzie wszystko było tak samo dobre jak na każdym synowskim koncercie… i Kaliber może się schować.
A.D. Ja jeszcze dodam, że podczas wspomnianego wyżej wyjścia Piernikowskiego miała miejsce kuriozalna sytuacja, bowiem Ilja – nasz festiwalowy kompan z Rosji… zemdlał!! To były tragikomiczne chwile, kiedy chwilę później próbowaliśmy ogarnąć naszego otumanionego kolegę, gdy w tle Piernikowski nawijał Ciężko w chuj, a potem Mamy bagaż krytyczny 😀 Na szczęście wszystko skończyło się dobrze – chwilę później ratownicy zajęli się kolegą, który wrócił do hotelu o własnych siłach. ORIENTUJCIE SIĘ! 😉
PODSUMOWANIE
A.D. Wiem, że to może dziwnie zabrzmi, ale uważam, że ta edycja pomimo nieszczęść goniących nieszczęście była lepsza od ubiegłorocznej. Paradoksalnie ta sytuacja udowodniła, że OFF Festival nawet bez headlinerów trzyma świetny poziom. Pojawiają się głosy co dalej z festiwalem, bo jeśli artyści rezygnują z gry na festiwalu z wyprzedzeniem kilkudniowym (GZA), bądź kilkugodzinnym (Wiley) bez podania przyczyny to jeśli nie wiadomo o co chodzi, to zapewne o pieniądze.
Headlinerzy niekoniecznie są najważniejszym punktem festiwalu – najczęściej jest to środek, który ma wypromować produkt jakim jest festiwal – szkoda tylko ludzi, którzy wykupili bilety na festiwal głównie z myślą o nich. Pamiętacie może Taurona 2014? Wtedy headlinerzy Chet Faker, Gonjasufi i Jackson & His Computer Band również odwołali swoje występy niedługo przed festiwalem – organizatorzy mało tego, że wyszli obronną ręką podczas tej edycji z niewygodnej sytuacji, tak kolejna edycja była już rewolucyjna dla całego festiwalu. Mam nadzieję, że po tej katastrofie wizerunkowej OFF się podniesie i w następnym roku obędzie się bez spektakularnych anulacji.
Szczerze mówiąc to po żadnym festiwalu nie mam takiego doła jak po OFFie… i nie, nie jest to stan spowodowany zmianami w lineupie, ale przez samą tęsknotę za atmosferą, muzyką i ludźmi, których poznałem. Po przyjeździe z Audioriver katowicki festiwal jawi się jako dość kameralna impreza, gdzie nie ma aż takiego tłoku na każdym rogu, ale jednocześnie jest dość sporo ludzi – idealnie. Witek w zakończeniu ubiegłorocznej relacji z OFF Festivalu napisał, że ten festiwal jest świetnym miejscem do wypoczynku i trudno z tym zdaniem się nie zgodzić – dzięki sporym zróżnicowaniu zespołów oraz odpowiednim rozmieszczeniu scen i samej ich ilości, festiwal ten nie jest zbyt wyczerpujący. Kto mógłby pojawić się w następnym roku? Kreatywności organizatorów do wyszukiwania prawdziwych sztosów pośród czeluści Internetu w zupełności nie brakuje – Ata Kak jest tego najlepszym przykładem, bo nieczęsto się zdarza, że człowiek, który 20 lat temu wydał sobie album z bardzo niewielkim nakładem, staje się niespodziewanie jednym z najlepszych punktów programu.
Rojkowi kończy się zapas pionierów shoegazowych – może nastąpi reaktywacja Cocteau Twins? To byłoby spore wydarzenie. Z drugiej strony warto rozejrzeć się na pokrewne gatunki – nikt nie pogardziłby pionierami britpopu z The Stone Roses. Po tej edycji jedno jest pewne: idzie nowe!