Prefuse 73: Mam gdzieś cały ten muzyczny biznes

Prefuse 73: Mam gdzieś cały ten muzyczny biznes

Prefuse 73

Guillermo Scott Herren przez portal Better Propoaganda został w 2009 roku uznany za najważniejszego muzyka mijającej dekady. W wyścigu po ten tytuł wyprzedził między innymi Jay’a Z i Radiohead. Mimo, że pod różnymi pseudonimami wydaje już od ponad dziesięciu lat, zawsze pozostawał w cieniu DJa Shadowa i innych magików cut’n’paste.

Dopiero dziś, kiedy Flying Lotus i Hudson Mohawke zbierają entuzjastyczne recenzje, a tak zwany wonky hip-hop odnosi coraz większe sukcesy, słychać jak bardzo inspirujące i futurystyczne było brzmienie Prefuse’a 73. Już pierwsze dźwiękowe poszukiwania prowadzone pod pseudonimem Delarosa & Asora, zagłębiały się ciekawe soniczne rejony i zwiastowały talent ich inicjatora.

Od kiedy w 2001 roku wydał płytę „Vocal Studies + Uprock Narratives” (notabene przez ten sam portal uznaną za drugą najważniejszą płytę dekady, zaraz po „Sound Of Silver” LCD Soundsystem) z każdą kolejnym krążkiem wznosił sztukę klejenia sampli na coraz wyższe poziomy. Między innymi dzięki niemu hip-hopu znalazł drogę na salony niezainteresowane wcześniej sztuką ulicy. To właśnie on jest jednym z twórców opierającego się na mikrosekundowych próbkach glitch-hopu. Na przestrzeni lat, równie często współpracował z undergroundowymi (Myka 9, El-P, DOOM) i mainstreamowymi (Ghostface Killah, GZA) raperami, jak i przedstawicielami rockowej alternatywy (The Books, Blonde Redhead). Po przeprowadzce do rodzinnej Barcelony rozpoczął zgłębianie katalońskiego folkloru w ramach projektu Savath & Savalas, który dziś wydaje w utytułowanym kalifornijskim labelu Stones Throw. Niedawno połączył swoje siły z muzykami takich zespołów jak Sunn 0)))), Pivot czy Tortoise by pod wspólnym szyldem Risil tworzyć nową jakość. Po wydaniu piątego albumu sygnowanego Prefuse 73, artysta odszedł z wytwórni Warp z którą był przez lata związany. Ogrom pracy, którą wkłada w każde kolejny krążek, jego oprawę i koncertową formułę zaczyna być doceniany przez coraz większe gremia. Na moment przed ukazaniem się epki „The Forest of Oversensivity” i debiutanckiego albumu projektu Diamond Watch Wrists, w 2009 roku, udało nam się złapać Scotta Herrena, gdy już spóźniony w pośpiechu zmierzał taksówką na kolejny raz przekładane spotkanie.

Prefuse 73

Jak się czuje najważniejszy artysta dekady?

Czuję się świetnie. <śmiech> Całe to zestawienie jest jednak strasznie subiektywne. Nie podważam niczyich opinii, ale nie czuję się najważniejszym artystą dekady. To tylko czyjeś zadnie na ten temat. Ja sam wiem ile zrobiłem i za to przyjmuję pełną odpowiedzialność. W tym i pochwały.

To Prefuse 73 został wyróżniony przez Better Propagandę ale tworzysz i wydajesz pod wieloma pseudonimami. Jesteś chyba jedynym artystą mającym myspace (www.myspace.com/gshprojects101) służący za indeks wszystkich projektów w jakie jesteś zaangażowany. Nie jest Ci czasem trudno się w tym wszystkim połapać?

Muszę tym wszystkim jakoś administrować, jak już powstanie, ale w trakcie tworzenia nigdy nie zdarza mi się mylić. Każdy projekt to zupełnie inne podejście, inna perspektywa, na inne rzeczy kładę nacisk, na innych się skupiam. Dopóki wszystko to wypływa ze mnie nie ma możliwości bym się zagubił.
Najdłużej powstaje sam pomysł, koncept całości. Potem potrzeba czasu bym przekonał się, że na pewno chcę to wydać. Tak więc rzeczy, które ludzie słyszą po raz pierwszy mogły powstać dobre kilka lat wcześniej. Przechowuję wszystko co nagram. Nie należę do tych niesamowicie utalentowanych osób, które jednego dnia wchodzą do studia, a następnego są gotowe to wydać i… jest to najlepsze co mogą zrobić. Potrzebuję czasu.

W najbliższym czasie wyjdzie sporo projektów w które jesteś zaangażowany…

Tak. Pierwszy raz w równie krótkich odstępach, ukaże się tak duża ilość płyt które współtworzyłem. Ale to raczej kwestia przypadku. Nie jest to żaden misternie ułożony plan. Większy wpływ na to mają wytwórnie i ich rozkłady.

Jeśli już jesteśmy przy temacie wytwórni; wydawałeś w jednych z najbardziej zasłużonych labeli na alternatywnej scenie. Sam jesteś współzałożycielem Eastern Developement Music. Jak oceniasz dzisiejszy rynek muzyczny?

Mam gdzieś cały ten muzyczny biznes. Swoją wytwórnię założyłem już dłuższy czas temu. Dziś jestem związany jedynie ze Stones Throw. Nie wiem co przyniesie przyszłość, ale przemysł fonograficzny nie jest już częścią mojego muzycznego równania. Całkowicie mnie to nie interesuje. Z większością z tych ludzi nie pracuję już od lat. Do większości też nie mam zamiaru wracać.

A jaki masz stosunek do tych którzy kupują płyty, tych którzy przychodzą na koncerty?

Zawsze bardzo ważna jest dla mnie publika. Nigdy nie gram koncertów na których się od niej izoluję. Co prawda jestem skupiony i skoncentrowany na tym co robię, ale staram się dawać ludziom jak najwięcej siebie. Zależy mi też na tym by wciągnąć w to ludzi, zmusić ich by się ruszali.

Prefuse 73

Trudno by się było bujać do niektórych z Twoich numerów. Nie na darmo w dołączonych do płyt notkach edytorskich zwykle pojawiało się “Played, programmed and destructed by Prefuse 73”. Jakie znaczenie w całym procesie twórczym ma destrukcja?

Jest nieodłączną częścią naszego otoczenia, dlatego też musi znajdować swoje odbicie w muzyce. Środowisko w którym żyje muzyk ma niezaprzeczalny wpływ na jego twórczość, a ja staram się przy pomocy dźwięków zabierać ludzi w różne miejsca. Dlatego właśnie Savath & Savalas jest w stu procentach hiszpański, a Prefuse w pełni amerykański – hip-hopowy. Ta muzyka najbardziej kojarzy mi się z USA. To część mojej młodości. Kiedy dorastałem, wczesne rapowe rzeczy z lat 80tych wywarły na mnie ogromny wpływ. Dziś mogły się one zestarzeć ale dla mnie są nadal wielką inspiracją. Współczesne trendy już nie mają na mnie takiego wpływu.

W młodości słuchałeś też sporo punk rocka…

Nie chcę, żeby to zabrzmiało jak banał ale nie pozwalam żadnemu gatunkowi być ważniejszym od innych. Wtedy sam bym się ograniczał, zamykał się na wpływy.

A propos łączenia przeciwieństw i gatunkowego eklektyzmu, mógłbyś powiedzieć coś więcej o projekcie Risil?

Risil to właściwie nie jest zespół, to kolektyw ludzi znających się i współpracujących ze sobą już od dłuższego czasu. Choć nagrywamy go w moim studiu, nie jest to mój projekt, właściwie nie należy do nikogo. Grupa ludzi spotyka się i wspólnie nagrywa utwory, które ukażą się pewnie pod skrzydłami jakiegoś niewielkiego labelu. Nie trzymamy się, żadnego planu, staramy się być otwarci na wszelkie pomysły. Skupiamy się na emocjach i uczuciach, które mogą powstać ze zderzenia tak wielu muzycznych osobowości.

Pierwsze wydawnictwo projektu ukaże się w formie winylowego singla. W dobie mp3, kiedy sprzedaż dwunastocalowych płyt spada na łeb na szyję nadal jesteś przywiązany do analogowego nośnika?

Jestem wielkim fanem czarnych płyt. Staram się by wszystko co wydaję ukazało się również na winylu. Zależy mi na nim bardziej niż na innych nośnikach, ale ostateczna decyzja i tak zależy od wytwórni, a tu znów wracamy do pytania o rynek fonograficzny i to jak czasy go zmieniły. Nikogo nie interesuje w jakim formacie ukazuje się muzyka, tak długo jak się o niej mówi i słyszy, dopóki ludzie wiedzą, że coś wydałem, że się ukazało. Weź to i puszczaj najczęściej jak możesz. Zrób to dla własnej przyjemności. Nie ważne czy ukazało się na płycie. Ja i tak nie mam żadnego wpływu na przemysł muzyczny.

Choć jako jednostki nie mieli żadnego, wspólnie wyborcy Obamy wywarli ogromny wpływ na kierunek polityki Stanów Zjednoczonych. Z tego co wiem Ty także popierałeś jego kandydaturę. Jakiś czas temu mówiłeś, że wolałbyś, żeby Twoje dzieci wychowywały się w Hiszpanii, nie w Stanach. Myślisz, że teraz może się to zmienić? Liczysz na radykalne zmiany?

Mogę mieć tylko taką nadzieję. Jednak jedna zmiana nie jest w stanie odwrócić całej globalnej sytuacji. Mój wybór miejsca zamieszkania i wychowywania dzieci nie ma żadnego związku z polityką. Chciałbym, żeby dorastały w Hiszpanii, tam właśnie chodziły do szkoły i tam otrzymywały opiekę medyczną. Rzeczy, które w Nowym Jorku nie zawsze są oczywiste.