Tauron Nowa Muzyka 2019 – Relacja

Tauron Nowa Muzyka 2019 – Relacja

Festiwal Tauron Nowa Muzyka przyzwyczaił mnie już do swojej różnorodności i zaskakiwania line upem od lat. Z jednej strony możemy podziwiać na nim artystów, których dobrze znamy jak Apparat czy muzykę, która jest już troszkę zapomniana jak mieszanina jazzu i hip hopu. Z drugiej strony stawiają na nowości jak cała scena Carbon, na artystów, którzy mają swoją pozycję mocno ugruntowaną jak Skepta, a także klasyków muzyki jak Kraftwerk. Właśnie to sprawia, że Tauron jest doskonale zbalansowany pod względem składu muzycznego, a to tylko jeden z pozytywów tego festiwalu. Kolejny element to publiczność. W tym roku ze względu na Kraftwerk i Skeptę padła rekordowa frekwencja, która to kompletnie nie była zauważalna. Kolejek nie ma ani po jedzenie, ani po alkohol, ani co najważniejsze, do toalet. Nawet na koncertach nie uświadczymy ścisku czy chamstwa znanego z innych, większych festiwali. I tu dochodzimy do kolejnego elementu czyli publiczności. Nawet jeśli mamy do czynienia z imprezowym headlinerem jak Skepta, każdy ma swoje pole do tańczenia i nikt nie robi niepotrzebnego bydła, nie ma tu natarczywej ćpuniarni czy pijanych byczków wielkości szafy, którym wydaje się, że są sami. Z drugiej strony tauronowa publika nie jest przeintelektualizowana, umie się bawić i doskonale reaguje na to co dzieje się na scenie. Każdy wie po co tu przyjechał i jak powinien się zachować. Jedynym poważniejszym minusem tego festiwalu jest paradoksalnie dobry line up. Przez to, że jest tak dużo wspaniałych rzeczy do zobaczenia, trzeba się dwoić i troić, aby za wszystkim nadążyć. Ostatecznie biegając z jednej sceny na drugą, byłem w stanie zobaczyć zaledwie 15 minut koncertu, więc nie polecam tego rozwiązania. To wszystko już znamy, wiemy, każda edycja jest tak samo dobra, a tegoroczna to tylko podtrzymuje. Jak co roku ogarnia takie samo uczucie: Tauron tak wysoko zawiesił poprzeczkę, że w zasadzie nie chce mi się jechać na inny festiwal, bo wiem, że nic lepszego mnie w tym roku nie spotka.

Piątek:

Jazzanova:

Jazzanova to tak naprawdę jeden z głównych punktów pierwszego dnia Niemiecki kolektyw, który jest jednym z pionierów w dziedzinie nu-jazzu zyskał w Polsce sporą popularność, a w zeszłym roku powrócił po dłuższej przerwie z nowym albumem. Był to pierwszy koncert tego dnia i bardzo cieszy, że organizatorzy dalej podtrzymują zapraszanie jazzowych akcentów na festiwal. Zagrali bardzo fajny koncert, w którym połączyli wszystkie gatunki, jakimi operowali, od funku, przez soul, jazz i ckliwe ballady. Ogromnym plusem w tego typu koncertach jest na pewno spore instrumentarium jakie ze sobą przywieźli, bo tego w dzisiejszych czasach uświadczamy coraz mniej.

Syny:

No cóż, oni byli jak zawsze. Zagrali zajebiście, jak zawsze, a Piernikowski schowany w dymie był ciężki do zauważenia, jak zawsze. Jedyne co przeszkadzało to duchota, gdyż zagrali w industrialnym Budynku Stolarni Muzeum Śląskiego, w którym liczba miejsc była ograniczona. Dodatkowo pojawiły się błędne informacje, które rozprowadziła ochrona jakoby koncert był przeniesiony na następny dzień. Na szczęście reakcja Synów była szybka i skuteczna.

Kraftwerk:

Na początek śmieszna anegdotka. Idąc na koncert pół godziny wcześniej, zauważyłem długą kolejkę ludzi ciągnącą się o wiele dalej niż przed budynek MCK’u. Spytałem więc z niedowierzaniem czy to kolejka na Kraftwerk? Usłyszałem, że tak. Stanąłem więc i po chwili nerwu, że mogę nie wejść do środka, kolejka zaczęła się przemieszczać coraz szybciej, aż w pewnym momencie zniknęła… Okazało się, że wcale nie była to kolejka na koncert, a ludzie jakoś tak sami się nakręcili i stanęli jeden za drugim. Przy samym wejściu na koncert był już oczywiście spory tłum, na szczęście sala koncertowa była ogromna niczym hangar więc pomieściłaby spokojnie całą publikę festiwalu. Mimo, iż z oryginalnego składu pozostał tylko Ralf Hutter, to sama świadomość, że każdy ich koncert może być tym ostatnim, dawała wrażenie obcowania z czymś w rodzaju wymarłego gatunku. Momentami sam nie wiedziałem co oni ze mną robią i w jakiej rzeczywistości się znalazłem. Niby mamy do czynienia z latami 80-tymi, pionierską elektroniką, która stworzyła przynajmniej połowę współczesności, ale wizualizacje jak i ogólna tendencja do rozwoju maszyn i komputeryzacji, sprawiła, że sam nie wiedziałem czy to przeszłość? Czy przyszłość? Muzycznie przeszli przez większość swojego katalogu, zaprezentowali się ze strony bardziej industrialnej, surowej, brudnej, jak chociażby otwierający utwór ”Numbers”, ale także tej melodyjnej, popowej jak ”Das Model”, no i oczywiście doskonałe wyważenie pomiędzy jednym, a drugim w utworze ”Computer Love” oraz Soundtracku do Tour the France. W tym ostatnim szczególnie pokazali siłę i piękno muzyki techno. Na koniec dostaliśmy prawdziwie miły rarytas w postaci ”Pocket Calculator” zaśpiewanego po polsku. I tu w zasadzie mógłbym skończyć relację z pierwszego dnia, gdyż był to koncert tak mocny emocjonalnie, że miałem duży problem z zagłębieniem się w następne występy.

Amnesia Scanner:

Fiński duet to jedna z ciekawszych pozycji na mapie elektroniki ostatnich lat, postawienie ich w timetable zaraz po Kraftwerk wywołało wrażenie kontrastu między pre- i post-. Słowo post w ich przypadku nie jest na wyrost, gdyż to co robią w dużej mierze polega na dekonstruowaniu podgatunków elektroniki, dlatego też mówiąc o ich muzyce używa się terminu post-club. W ich występie uświadczyliśmy więc trochę dubstepu, trapu, techno, industrialu, popu, a wszystko to w bardzo noise’owej wersji. Pewnie to przez Kraftwerk i zmęczenie, ale niestety nie dałem rade podziwiać ich dłużej niż 20 minut, a patrząc teraz na ich live z Boiler Roomu to bardzo żałuję.

The Mouse Outfit:

Tak jak w przypadku Jazzanovy, tak i tutaj mamy do czynienia z powoli wymierającym gatunkiem, a może bardziej estetyką jaką jest hip-hop, adaptujący inne gatunki i grany na żywo. Dziewięcioosobowy skład robił co mógł aby wprawić publikę w imprezowy stan i co prawda wszyscy, którzy byli na sali bawili się doskonale, to jednak nie było ich zbyt wiele. Może to słaba pora, może to techno na scenie redbull, a może po prostu mało chętnych na tego typu muzykę. Mi się bardzo podobała energia, żywy band i cieszę się, że Tauron nadal zaprasza takie zespoły.

Sobota:

Tatiana Heuman:

Scena Carbon była w tym roku zdominowana przez połamane brzmienia oraz popowe dekonstrukcje. Szerzył się tam eksperymentalizm, który widoczny jest coraz bardziej i śmielej w klubach oraz festiwalach typu Unsound. Tatiana idealnie wpisuje się w ten nurt, jej futuryzm śmiało czerpie z IDM’u jak i współczesnego r’n’b typu FKA Twigs. Na żywo grała na elektronicznej perkusji i opierała się głównie na samplach, co sprawiało, że występ był dosyć statyczny, a mimo to całość nadrabiała charyzmą i wokalem.

Andrea Belfi:

Jeśli chodzi o intymne występy, to Andrea Belfi wygrał ten festiwal. Nieprawdopodobny perkusista, który samą techniką i transową dynamiką gry budował perkusyjne melodie, czym wywoływał napięcie i wzruszenie. Co prawda dodawał elektroniczne akcenty w postaci ambietnów i syntezatorów, ale to właśnie perkusja stanowiła główny punkt jego koncertu. To jak sprawnie operował instrumentem i korzystał czasem z bardzo delikatnych dźwięków, przypominało mi styl Nilsa Frahma, który w swojej muzyce używa podobnych zabiegów. Taka sama intymność i wrażliwość, aż ciężko było klaskać i wznosić owacje.

Fatima Al Quardi:

Fatimę widziałem już ze dwa razy i jakoś nigdy nie wzbudzała we mnie zainteresowania, także jej muzyka zdawał mi się być niepotrzebnie udziwniona. Na szczęście gust i świadomość muzyczna zmienia się wraz z wiekiem i przy tegorocznym kontakcie z jej muzyką moje wrażenie było mega pozytywne. Jej trapowo witch house’owe hybrydy podszyte orientalnymi skalami doskonale wpasowały się w klimat sceny Carbon. Na scenie okazała się niesamowicie charyzmatyczna, zagrała z całkiem rozbudowanym livem z syntezatorem i wokalem, którym mamiła i czarowała publikę. W kwestii kobiecych występów wygrała ten festiwal.

Yves Tumor:

Ciężko mi pisać o tego typu zdarzeniach. Koncert Yves’a miał być najlepszą rzeczą jaką zobaczę na Tauronie, mówiłem sobie, że może nawet najlepszą tego roku. Oglądając jego koncerty, na których grał z zespołem byłem pewny, że na żywo będę wręcz płakał kiedy zobaczę jak ”Noid” czy ”Licking An Orchid” są powoływane do życia przez instrumenty. Dodatkowo na tej trasie gra sporo nowego materiału, który również zdaje się być powalający. Jakież więc było moje ogromne rozczarowanie kiedy przyszedłem pod scenę 15 minut wcześniej i zobaczyłem jedynie mikrofon na statywie. Jednak nawet wtedy miałem nadzieję na szalony performance, z którego znany jest Yves i ta wizja też była jakkolwiek pocieszająca. Wszystko się zmieniło kiedy wszedł na scenę i zaczął jechać z totalnego playbacku. Niby robił jakieś podbitki, trochę śpiewał, ale w tym wszystkim miał tak bardzo wyjebane, że serce mi krwawiło. Rozumiem zamysł, to jest pewna technika, którą wykorzystują np. raperzy, czy wokaliści typu Dean Blunt i Piernikowski. Chodzi o to, że artysta samą swoją obecnością ma zapełnić przestrzeń i pustkę powstałą w wyniku braku żywego zespołu. Jednak Yves’owi się to totalnie nie udało i jedyne czym zapychał tę pustkę to swoim wiciem się pod barierkami, przez co bawiły się tak naprawdę tylko 3 pierwsze rzędy, oraz dając mikrofon najebanym ludziom, którzy śpiewali wraz z nim. Po około pół godziny stwierdził, że prawie skończył bo idzie zobaczyć Skeptę, a ja wyszedłem na szluga, bo zwyczajnie już nie chciało mi się na niego patrzyć. Jest to niezła ironia, że człowiek, który nagrał najlepszy album zeszłego roku, na żywo zagrał najgorszy koncert festiwalu. Może to jakiś rodzaj performance’u? Jedyne co jest pocieszające, to nowy materiał który puścił, bo wygląda na to, że pod tym względem może czekać nas równie udany, a nawet lepszy album.

Skepta:

Nawiązując do Yves’a Tumora i techniki grania bez zespołu, Skepta zrobił dokładnie to samo jak na rapera przystało, ale z totalnie odwrotnym skutkiem niż Tumor. Nie wiem czy to kwestia grime’owych podkładów, energii Skepty, czy tego, że jednak rapu na Tauronie nie ma zbyt wiele, ale była to najlepsza impreza, powtarzam IMPREZA, na jakiej byłem w tym roku. Flow z jakim uderzał Skepta, kontakt z publicznością, świetne wizualizacje, korzystające z jego teledysków, wszystko to w przeciągu godziny dało ogromny wycisk energetyczny. Nigdy też nie byłem jego wielkim fanem, niezbyt dokładnie przeleciałem jego płyty i jakoś do nich nie wracałem, na żywo natomiast jego postać tak mnie wkręciła, że zacząłem wykrzykiwać teksty, które pierwszy raz słyszałem. To chyba najlepszy dowód na wysoką jakość koncertową. Tu też sprawdziła się organizacja festiwalu, Skepta jako headliner przyciągnął sporą liczbę ludzi, a mimo to miejsca starczyło dla wszystkich, panował ogólny luz, a ludzie bawili się nawet w kolejce po piwo.

Coucou Cloe:

Ta dziewczyna to jedna z ciekawszych odkryć tegorocznego festiwalu. Podobnież jak większość na scenie Carbon robiła dekonstrukcję trapu i elementów znanych z komercyjnego świata jak autotune czy vocoder. To co mnie w niej zauroczyło to z jednej strony agresywny vibe w warstwie muzycznej, a z drugiej wrażliwość w głosie i monotonne lekko przećpane flow. Na scenie była przeurocza i wyglądała jak młodsza siostra Fatimy. Jest to też reprezentacja nowoczesnej post-clubowej sceny, która rośnie coraz bardziej i kiedy nabierze większej poprawności to może wyjść z tego coś zupełnie nowego.