50 najlepszych albumów 2010 – 2015

50 najlepszych albumów 2010 – 2015

Ktoś może zadawać sobie pytania, które z resztą zadawaliśmy sobie parokrotnie przed zabraniem się do tworzenia rankingu: Czy ktoś chce to czytać? Po co w ogóle to pisać? Czy komuś jest to potrzebne? Czy warto? Otóż warto! O ile w latach ’00 istniało pokolenie mptrójek tak obecnie mamy pokolenie Spotify i streamingu. Muzyka niemalże leży na ulicy, wychodzi jej coraz więcej i coraz większe zaangażowanie należy włożyć w to żeby zanalizować dzieło muzyczne na takim poziomie na jaki ono zasługuje. Niebywały wkład w promocję muzyki odgrywają social media i praktycznie przejęły rolę radia i telewizji. I tu pojawiamy się my – ludzie, którzy starają się to wszystko uporządkować, poukładać, znaleźć w muzyce pewne obiektywne wartości, którymi można się kierować i udokumentować czy dany album wpłynął na dzieje muzyki czy też nie. Jednocześnie robimy to wykorzystując własną percepcję i wrażliwość na dźwięk. Budując ten ranking kierowaliśmy się tym, czy dana płyta osiągnęła więcej dla swojego gatunku (i gatunków pokrewnych) niż inna oraz jak wpływa to na całość muzycznej piramidy. Czy nam się to udało? To już zostawiamy starszym kolegom po fachu oraz historii, która, jak zawsze, wszystko zweryfikuje. Nie jest to proste biorąc pod uwagę, że łączymy tu hip-hop, gitary, elektronikę, jazz, soul i wiele wiele więcej ograniczając się do pięćdziesięciu tytułów, toteż nie wszystkie nasze ulubione albumy (choćbyśmy tego chcieli czy nie) znalazły się w tym zestawieniu.

Życzymy miłej lektury: Witek Bartula i Adam Attaché Dąbrowski

 

50000

Chilly Gonzales to muzyczny geniusz i jeden z moich ulubionych wykonawców, którego karierę śledzę wnikliwie bez przerwy od jakichś 4 lat. Zachwycająca jest jego wiedza z zakresu historii i teorii muzyki, którą wykorzystuje do tworzenia utworów i nauczania publiczności podczas koncertów. Polecam całą serię odcinków, w której Chilly opowiada o tym jak zbudowane są popowe hity. Jest doskonałym performerem i szaleńcem na scenie, gość ze swoim poczuciem humoru jest tak zajebisty, że poszedłbym na jego koncert chociażby po to żeby go posłuchać i pooglądać. Fakt faktem, że nigdy nie nagrał niczego przełomowego czy genialnego, ale ma niesamowitą smykałkę do komponowania chwytliwej muzyki i to prawie każdego gatunku. Zaczynał od instrumentalnego hip hopu, rapu, przeszedł przez pop współczesny i ten lat 80 tych. Stworzył pierwszą na świecie(przynajmniej tak uważa) rapową operę i wyprodukował kilka naprawdę dobrych przebojów dla bardziej znanych artystów. Kojarzycie Limit To Your Love Blake’a? To właśnie Chilly skomponował piosenkę dla Feist, a następnie Blake nagrał cover. Z perspektywy muzyki pianistycznej, Gonzales jest porównywany do Erika Satie z jednej strony, i do Glenna Goulda z drugiej. Chilly tworzy przepiękne, melodyjne perełki, którymi pokazuje, że solowy pianista potrafi zaintrygować słuchacza nie nudząc go i wypełnić muzyczną przestrzeń lepiej niż nie jeden zespół.

[W.B.]

Trudno wymienić mi jakiegoś większego pozytywnego wariata w tej branży niż Chillego Gonazalesa. Miałem niebywałe szczęście, że znalazłem się na jego koncercie w ramach otwarcia festiwalu Tauron Nowa Muzyka 2012 – wtedy nie miałem do końca pojęcia, do czego jest zdolny. Chilly to taki dr House muzyki… to, co wyczynia na scenie to totalne przegięcie pały, które może doprowadzić do szewskiej pasji niejednego ortodoksyjnego melomana muzyki klasycznej,… no bo kto widział pianistę, który nagle zaczyna uderzać w klawisze w rytm dubstepu czy parodiuje Stinga grając na fortepianie… stopami (!!!) i podpierając się do tego podpórką od górnej nakrywy!?

[A.D.]


49999

O Tahlii Debett Barnett napisano już setki tekstów (także tych w kontekście jej związku z Robertem Pattisonem), a jej LP1 pojawia się praktycznie w każdym zestawieniu podsumowującym rok 2014 – i wcale się temu nie dziwię. Mam wrażenie, że jej fenomen jest w głównej mierze zasługą tego, że album wyszedł w idealnym czasie, a mianowicie w dobie Internetu, w momencie gdy ludzie spragnieni są jakiegoś niebanalnego, nowatorskiego podejścia do oklepanej muzyki, w tym przypadku R&B. LP1 zachwyca i wciąga pod praktycznie każdym względem – wokalnym, instrumentalnym, artystycznym itd. Nie przypominam sobie albumu R&B tak pełnego elektroniki i zawierającego tyle bassu, rozlewającego się niczym smoła, wraz z pięknym, zmysłowym wokalem. Tak nawiasem mówiąc, niedawno zastanawiałem się dlaczego coraz częściej na festiwalach słynących przede wszystkim z promocji artystów związanych stricte ze sceną elektroniczną, zaprasza się wokalistki i projekty R&B, które nijak pasują do mroczniejszych, industrialnych projektów. Komuś się to podoba czy nie, to właśnie FKA twigs jest największym odkryciem roku 2014 i najgłośniejszym debiutem ostatnich lat.

[A.D.]

 


 

4888

Marcin Cichy ze Skalpela wspomniał w rozmowie z nami, że muzyka jest zawsze krzykiem młodego pokolenia i znakiem czasu. Grzebiąc w historii muzyki można by było znaleźć mnóstwo takich przykładów – jeśli chodzi o teraźniejszość takim krzykiem wydaje się niedawno wydany album Jemiego XX – In Colour, który może nie jest jakoś szczególnie nowatorskim albumem, ale jego fenomen polega na tym, że jest w bardzo zgrabny sposób łączy trendy muzyki elektronicznej ostatnich 5/6 lat, które podbiły szeroką publikę – tutaj mam na myśli nie tylko chilwavowe kawałki udostępniane chociażby na kanale YouTube pokroju Majestic Casual, ale też już mocno zakorzenione w brytyjskiej scenie burializmy oraz piosenkowości klubowych kompozycji. Mało? Wycieczki w stronę R&B. Jeszcze? Szlagier Sleep Sound jest dla mnie hybrydą twórczości Four Teta i Caribou, bo łączy w sobie melancholie w postaci jasnego i kolorowego brzmienia wraz ze zmysłowym tańcem, znanym chociażby z klipu do kawałka Sun. Coś jeszcze? Posłuchajcie sobie Stranger in Your Room oraz Says od Nilsa Frahma – prawdopodobnie obaj Panowie korzystali z tego samego sprzętu 😉

[A.D.]

 


 

4777

Tututuruuuu tuturuuutuuuututuru tututuru tututururuuu

Po przesłuchaniu tego albumu nie miałem wątpliwości, że Todd Terje to król syntezatorów. It’s Album Time to wdzięczny zlepek singli robiących furorę na parkiecie i ośmiu premierowych kawałków stworzonych przez sympatycznego norweskiego producenta. Karolina Jakubowska napisała chwilę przed wydaniem albumu, że Todda można bez zająknięcia nazwać maszynką do robienia hitów oraz niekwestionowanym władcą kończyn dolnych klubowiczów. Stylistyka disco kojarzona jest często z kiczem, jednak Todd potrafi wyczarować z takich dźwięków szlagiery, które porywają nawet mocno opierających się temu gatunkowi słuchaczy. Na It’s Album Time nie można patrzeć tylko przez pryzmat wspomnianego na początek motywu z Inspectora Norse’a – dużo tu słonecznych, wakacyjnych numerów, które swoim klimatem przenoszą nas do lat ’70 (Alfonso Muskeduner) i ’80 (Delorean Dynamite). W mojej opinii jedynym słabym punktem albumu jest kawałek Johnny & Mary z gościnnym udziałem Bryana Ferrego – został on ewidentnie wrzucony na siłę, zupełnie nie pasuje do reszty i nie wnosi on niczego poza nikomu tu niepotrzebnym patosem, będąc radyjkowym utworem pomiędzy świetnie rozbudowanymi oldscholowo-dyskotekowymi kompozycjami. Dla lepszych wrażeń podczas odsłuchu rekomenduję przesłuchanie albumu w wakacje, albo jakiś ciepły słoneczny dzień.

[A.D.]


 

4666

Trzeci album Dana Snaitha, pod aliasem Caribou stał się pewnym kamieniem milowym w historii muzyki tanecznej – jeszcze nigdy wcześniej nie powstał album, który tak odważnie łączyłby ducha psychodeli lat 70. ze współczesną muzyką taneczną, tworząc przy tym zupełnie nową jakość i jednocześnie wskazując nowe trendy – piosenkowość w muzyce elektronicznej. Pamiętam jakby to było wczoraj, kiedy pierwszy raz trafiłem na Caribou. Mając niecałe 16 lat i będąc wciąż zapalonym fanem piłki nożnej oczekiwałem na pojawienie się nowej edycji FIFy, która na komputerach miała zawierać zupełnie nowy silnik graficzny, jaki był wówczas używany w wersji na konsolę Xbox 360. Jak większość miłośników serii, nieposiadającej konsoli cieszyłem się bardzo na tę wieść, gdyż przez kilka wcześniejszych lat FIFA grafiką i fizyką gry nie grzeszyła, a miało już być o wiele lepiej. Dlaczego o tym wspominam? Ano dlatego, gdyż próbując odpalić demo gry na moim przestarzałym sprzęcie, w momencie jej ładowania włączył się kawałek Odessa… jak możecie się domyślać przez parę dobrych minut obserwowałem czarny ekran w oczekiwaniu na pojawienie się koszmarnie klatkującej gry i mogło by się to wydawać strasznie chujowe zajęcie, jednak takie ono nie było, gdyż Caribou mnie zaczarował – kolejne utwory tylko i wyłącznie potęgowały uczucie niebywałej fascynacji tym brzmieniem ociekającymi latem, żarem, psychodeliczną dzikością…. sunsunsunsunsunsunsunsunsun))))))))))

PS: Czy ty też widziałeś/aś penisa w klipie Odessa? 😛

[A.D.]

 


 

45555

Nigdy nie mieliśmy takiego dostępu do muzyki jak kiedyś – czytając ten cytat jestem pewien, że część z Was pomyślała sobie, że zapewne jego autor mówił w kontekście szkód i wszystkich złych rzeczy, które spowodował Internet oraz inne nowinki techniczne. Zapominamy jednak, że szeroki dostęp umożliwia nam poznanie czegoś zupełnie nieznanego, co może wywrzeć na nas bardzo pozytywne wrażenie – kto nie lubi pozytywnych niespodzianek? Dla mnie takową niespodzianką (a nawet szokiem!) było znalezienie płyty czeskiej (!!!) kapeli Manon meurt, na kanale YouTube Eastern European Shoegaze. Płyta Czechów cieszy się największą popularnością z longplayów udostępnionych na tymże kanale i po jej przesłuchaniu nie miałem absolutnie żadnych wątpliwości dlaczego to akurat ona. Żaden zespół nie zbliżył się brzmieniem aż tak bardzo do Slowdive – nawet Sway z wydaną w 2003 epką The Millia Pink and Green, która kompozycyjnie była kalką największych shoegazowych hitów. W To Forget i Glowing Cityscape stanowią wprawadzenie do przygody, która moim zdaniem w pierwszym utworze rozgrywa się w oświetlonym nocą mieście, a w drugim o pięknym, lekko zamglonym wschodzie słońca na drodze w góry. Budowanie napięcia w niepokojącym i klaustrofobicznym ’94, który klimatycznie przenosi mnie do lasu śmiało przypadnie do gustu słuchaczom niewtajemniczonym w shoegazy. Until You Can porównałbym do zapalnika, który w końcu doprowadza do wybuchu euforii, która z każdym kolejnym utworem chciała się uwolnić. Romantyczne In These Eyes jest tu najweselszym utworem, po którym raczej część słuchaczy sobie może pomyśleć, że moment kulminacyjny płyty już minął… błąd, bowiem w zamykającym album utworze Blue Bird dzieją się rzeczy tak niesamowite i piękne, że ja nie mogę…. Jeśli zdarzyło Wam się wzruszyć na coverze Golden Hair w wykonaniu Slowdive to bardzo prawdopodobne, że podobne impresje wywoła na Was wspomniany utwór. Wielka szkoda tylko, że album trwa niespełna pół godziny, ale gwarantuję, że ten czas będzie niezapomniany. Manon meurt to absolutnie czołówka najlepszych shoegazowych płyt ostatnich lat… i szkoda, że to nie polski zespół. #jsemčech

[A.D.]

 


 

4444

Fuck Buttons to jeden z najważniejszych zespołów współczesnej elektroniki – duet, którego członkami jest dwóch miłośników eksperymentalnych brzmień z Bristolu: Andrew Hung oraz Benjamin John Power. Połączenie pasji Hunga do twórczości Aphex Twina oraz zamiłowania Powera do post rockowych brzmień od Mogwai, powodują, że muzyka duetu z Bristolu tworzy niezwykłą hybrydę pomiędzy światem marzeń, a brutalną rzeczywistością. To właśnie dzięki tej unikalnej hybrydzie muzyka Fuck Buttons uświetniła ceremonię otwarcia letnich Igrzysk Olimpijskich Londyn 2012. Proste melodyjki wraz z upływem czasu są demolowane przez głośne, hałaśliwe i niesamowite przestery, które otwierają przed słuchaczem nowe wrota – dosłownie! Wsłuchując się w ich muzykę miałem wrażenie wehikułu czasu – mogłem oderwać się od świata i przenieść się w dowolne miejsce, w dowolnym czasie – przykładowo kawałek Brainfreeze niebywale mi się kojarzy ze scenami walk powietrznych, a The Red Wing z chińskimi krajobrazami. Co ciekawe sami muzycy zupełnie nie doszukują się jakiegoś głębszego przesłania czy ideologii w swojej muzyce – gdy przed występem na OFF Festivalu 2013 zapytałem Hunga Co jest najważniejsze w muzyce Fuck Butttons? Odpowiedział – Miłość. I tego się trzymajmy!

[A.D.]

 


 

4333

Cofając się wspomnieniami o 5 lat pamiętam jakie były komentarze typu „Jest 2010 po co słuchać Massive Attack?”, „Ta płyta jest beznadziejna, gdzie jest Mezzanine?” Trip-hop is dead i tak dalej. Mamy 2015 a ja w dalszym ciągu będę bronił tego albumu. Owszem, Heligoland to nie jest Mezzanine i nie jest to dzieło, na które można czekać 7 lat, ale kiedy emocje stygną i napięcie dotyczące oczekiwań znika, jawi się przed nami naprawdę zajebista płyta z dobrymi, chwytliwymi piosenkami, będącymi naturalnym następstwem tego co znamy z poprzednich dokonań Massiveów. Mnie do dziś kręcą syntezatory w Splitting The Atom, rytm perkusyjny i pianino w Pray For Rain, czy niespodziewany wjazd dęciaków w Flat Of The Blade. I choć większość krytyki postanowiła olać ten album i postawić na niego krzyżyk, to cieszy mnie niezmiernie, że fani odebrali go z pozytywnymi odczuciami, a słuchanie Massive Attack dalej uchodzi za fajne.

[W.B.]

 


 

4222

Każdy z nas często słyszy o artyście lub płycie, która jest przez kogoś wyprodukowana i wtedy nachodzi go pytanie: Kim jest osoba produkująca? I dlaczego to nie ona ma zbierać oklaski za sukces wyprodukowanego albumu? No bo kto by przypuszczał, że taki Jon Hopkins może stać za produkcją Viva La Vida – prawdopodobnie najpopularniejszego albumu Coldplay. Już po swoim debiucie Hopkins stał się ulubieńcem wielu wybitnych artystów jak Biran Eno, a teraz także i publiczności. Immunity to w istocie najbardziej dojrzałe dzieło, czerpiące ze wszelkich inspiracji Hopkinsa, niezależnie czy jest to fenomenalne solowe pianino w Abandon Window, czy idealnie taneczny Open Eye Signal. Jest to płyta bardzo różnorodna, a jednak w tej różnorodności zachowuje spójność i jednolitą atmosferę. Podobnie jak np. w utworze Breath this air, gdzie bardzo prosta linia pianina okazuje się być idealnie dobrana do połamanych bitów w tle, tak samo w otwierającym We Disappear główny klawiszowy motyw przywołuje złote czasy minimalistycznego techno. I takiego Hopkinsa lubię najbardziej, w takim się totalnie rozpłynąłem i zauroczyłem. Sam artysta przyznał że Immunity to bardzo ciężki album, zaś on chce się teraz skupić na bardziej spokojnych dźwiękach i już ma w planach płytę stricte ambientową. Oby była na tak mistrzowskim poziomie jak ona.

[W.B.]

 


 

4111

Footwork ostatnimi czasy coraz śmielej wchodzi na salony klubowe, a nawet festiwalowe. Hype na Rashada na pewno podkręciła jego śmierć, ale nie zmienia to faktu, że ten człowiek był mistrzem w tym co robił i postacią kanoniczną dla gatunku. Double Cup pokazuje, że każdy najmniejszy dźwięk i sampel może diametralnie zmienić klimat całej kompozycji, co daje możliwość tego, że w dowolnym momencie zostajemy przeniesieni z jazzu na dziką wixę, z cichego przytulnego pokoju, na ciemną autostradę. A każda zmiana wywołana jest tylko trzema, czterema akordami.

[W.B.]

 


 

411

On zrobi to lepiej:

[W.B.]


 

399

Niektórzy zarzucają im odejście od typowych noisów na rzecz prostszych form, a w paru utworach nawet zahaczanie o typowo komercyjne brzmienie. W przypadku ich zamiłowania do eksperymentowania z formą, nie można uniknąć porównań do Shabazz Palaces czy Death Grips. W odróżnieniu od Shabazzów, Clipping idą dalej, ostrzej, ciężej, a i tak zostają wierni rapowi i poruszają się głównie w jego obrębie. To co sprawia, że ten album jest wyjątkowy to świadomość tego, że to w dalszym ciągu hip-hop i z jego perspektywy należy na niego patrzeć. Ponadto zachowuje jego duszę, ustawia ją w centralnym miejscu, a następnie eksploruje jej nowe możliwości. Wszystko to udało im się jednocześnie zachowując dużą przystępność, co jest jak dla mnie ogromnym osiągnięciem oraz pójściem w chyba najlepszy z możliwych kierunków. Siła przekazu i flow Diggsa jest tak mocna i przekonująca, że nawet nie rozumiejąc wszystkich zwrotek i kombinacji slangiem, czuję co chce mi przekazać. Posłuchajcie takich utworów jak Taking Off, Dream, zamknijcie oczy i powiedzcie co widzicie. Szkoda, że to właśnie takie grupy jak Clipping nie są promowane, bo to właśnie dzięki nim hip-hop się rozwija.

[W.B.]


 

388

Aphex Twin to człowiek, który potrafił w muzyce elektronicznej stworzyć swój charakterystyczny świat. Mimo, iż jego muzyka z biegiem lat stawała się mniej odkrywcza, ludzie czerpali z niego inspiracje właśnie za sprawą świata, który wokół siebie wykreował. Syro ma kształt morfingu, płynności czy też mutacji. Utwory przybierają różne figury wynikające z siebie nawzajem. Z początku każdy brzmi byle jak i jest w nieładzie, dopiero później pojawiają się melodyjne motywy, niektóre wybrzmiewają raz najwyżej dwa i znikają. I do melodyjności znanej z jego klasycznych albumów, Aphex na Syro powrócił. Oprócz melodii znajdziemy tu wiele cech typowych dla kompozycji Richarda: szybka połamana linia perkusyjna, zdecydowane analogowe ścieżki i posamplowane wokale. W swoim brzmieniu album jest absolutnie spójny, z jednej strony to dobrze, z drugiej jeśli weźmiemy pod uwagę w ilu studiach był nagrywany, siłą rzeczy brzmienie powinno być różnorodne. Droga jaką przejdą utwory do swojej ostatecznej wersji była długa, od momentu kiedy ich pierwotny szkielet zostanie stworzony, poprzez to gdy zostaną zmiksowane i zmasterowane, jest masa zmian i obróceń strukturalnych. Przez to Syro jest wymagające i trzeba poświęcić mu dużo czasu aby oswoić się z każdym dźwiękiem. IDMy na wzór lat 90-tych oblane zmasterowanym sosem w 2014 roku. Ja to kupuję, gdyż tą płytą Rich nie chciał robić rewolucji, chciał powiedzieć Hejka, wróciłem do gry.

[W.B.]

Wielu ludzi będzie wspominało rok 2014 z szałem na wieść o powrocie ulubieńca, Pana Ryśka! I rzeczywiście, powrót był tak spektakularny jak rok wcześniej Boards of Canada – w międzyczasie dorosło kolejne pokolenie słuchaczy. Płyta oczywiście nie równa się geniuszowi klasyka Selected Ambient Works 85-92, ale stanowi ona sentymentalny powrót do końca lat 90., czyli czasów Windowlicker. Szczerze mówiąc, gdybym usłyszał kawałek Circlont6a (Syrobonkus Mix) nie wiedząc, że to Aphex Twin, pomyślałbym że na pewno stworzyli go chłopaki z Mouse on Mars! Szczególnie zapamiętam jeden z moich pierwszych kontaktów z nową płytą Aphexa – szczęśliwcy, którzy zakupili bilet na Warp25 podczas krakowskiego festiwalu Sacrum Profanum, mieli szczęście usłyszeć Syro kilka dni przed premierą. Do połowy albumu ludzie siedzieli bądź stali w skupieniu, wchłaniając w siebie nowe dźwięki, bijąc brawo po odegranych utworach pomimo tego, że nikogo na scenie nie było! W końcu w połowie część ludzi nie mogła już słuchać tego na spokojnie i zaczęła skakać i tańczyć, a pozostali słuchacze widząc tę reakcję śmielej do nich dołączali, by pod sceną zebrała się całkiem niemała grupka żwawo bawiących się melomanów – fajna sprawa!

[A.D.]


 

blake 37

Mam pewien strach przed tagami typu Singer-Songwriter, ale kiedy widzę Indie Folk Singer-Songwriter, uciekam gdzie pieprz rośnie. No bo serio, co to w ogóle za oznaczenia? Że ktoś śpiewa i pisze piosenki? Że jest niezależnym folkowym pisarzem piosenek? Na dobrą sprawę te terminy gówno znaczą i na szczęście z odsieczą przybywa James Blake, którego dotyczy tylko pierwszy z wyżej wymienionych. Po sukcesie debiutu Blake dostał kolejną nic nieznaczącą w tym przypadku łatkę, czyli Dubstep. I o ile wtedy można było się doszukiwać jakichś elementów wspomnianego gatunku (bass w Limit To Your Love i ogólny rytm 140bpm), to na Overgrown należy kompletnie zaprzestać używania tego terminu. Sukces Blake’a polega na tym jakim jest przewodnikiem po emocjach w swoich utworach, weźmy np. I Am Sold, który z początku jawi się jako przyjemna miła ballada, następnie okazuje zupełnie innym utworem, mrocznym i tajemniczym, a dowiadujemy się tego dopiero w jego połowie. Brzmi trochę skomplikowanie, ale to po prostu należy poczuć. Taki zabieg i zabawa z słuchaczem sprawia, że nie sposób Overgrown ignorować, że wymusza to na słuchaczu analizowanie nie tylko muzyki, ale też odczuć, które ona wywołuje. Rewelacyjnie wypada tutaj RZA z Wu Tangu, który na tle beatu przypominającego Can It Be So Simple, ciśnie jedną z najlepszych zwrotek w swojej karierze i jest to kawałek, który totalnie wbija mnie w fotel, i zmusza do słuchania bo pobudza we mnie takie napięcie, że nie ma opcji żeby go zbagatelizować. Po Overgrown jasno wynika, że James Blake jest jednym z najlepszych współczesnych wokalistów.

[W.B.]


 

366

Są takie albumy, którym potrzeba trochę czasu, aby ludzie je docenili – takie mam wrażenie patrząc po ocenach Halcyon Digest chwilę po wydaniu, a teraźniejszości. Halcyon Digest Deerhuntera to album zaliczany do kanonu definiujących brzmienie dekady sceny muzyki alternatywnej choć to i tak za mało, aby móc wyrazić kunszt tego dzieła, a przede wszystkim radość z jego słuchania – szczególnie latem, bo wtedy wracam często do tej płyty. Album jest luźnym i niezbyt skomplikowanym połączeniem psychodelicznego rocka z dream popem, które w połączeniu dają nam sympatyczne, wpadające w ucho ballady niosące ze sobą namiastkę klimatu i krajobrazów Georgii, z której pochodzi zespół. Swoją drogą dużo ludzi po przesłuchaniu albumu mówiło mi, że cały czas chodzi za nimi refren z kawałka Desire Lines i w sumie nie ma w tym nic dziwnego, bo kawałek w swojej prostocie i brzmieniu jest bardzo łatwo przyswajalny.

[A.D.]


 

355

Dev Hynes to producent odpowiadający za sukces Solange i poniekąd FKA Twigs, na którą znacząco wpłynął pomagając jej przy LP1. Wydał album, który ładnie odświeża temat lat 80-tych, czerpiąc zarówno z Prince’a jak i Jacksona. Obdarzony świetnym głosem, potrafiącym przekazać intymne emocje w szczery sposób unikając przy tym schematyczności i nachalności, co jest dolą komercyjnych piosenkarzy. Na Cupid Deluxe znajdziemy R&B na takim poziomie, o jakim mainstreamowi wykonawcy śnią po nocach.

[W.B.]


 

344

Arcade Fire to kolejny wielki zespół naszych czasów, którego poczynania są śledzone z wielką uwagą przez media i słuchaczy. Jak to bywa z wielkimi zespołami, Arcade Fire swoim debiutem zawiesili poprzeczkę bardzo wysoko i ciężko jest ją przeskoczyć. Reflektor jest najbardziej zróżnicowanym albumem zespołu. Rozbudowane instrumentarium, a także wpływ tradycyjnej muzyki z Haiti, dostarcza klasycznych utworów zespołu jak i tych bardziej nowatorskich i zahaczających o obrzeża innych gatunków (dubowa stylistyka w Flashbulb Eyes). Produkcją zajął się James Murphy co słychać chociażby w utworze tytułowym, który został zaszczepiony elementami disco. Także niektóre proste melodie (Jak np. w Porno) przypominają styl LCD Soundsystem. Arcade Fire pokazują, że ich czwarty album to nie jest kalka sama z siebie nie utknęli w jednej metodzie tworzenia muzyki.

[W.B.]


 

333

Nie da się podejść do tego albumu inaczej niż przez pryzmat własnych osobistych odczuć, wrażliwości, która reflektuje nas do otaczającego świata i na odwrót. Ja sam nie miałem już dawno sytuacji, że chciałem zostać w świecie wykreowanym przez twórcę tak bardzo, że kiedy kończy się ostatni utwór, odczuwam tęsknotę. Dziesiąty studyjny album Sufjana jest poświęcony jego zmarłej matce, której obraz chciał uwiecznić w piosenkach. Cechują je piękne, nieraz bardzo niejednoznaczne emocjonalnie melodie, które na końcu większości utworów, przeradzają się w przestrzenny ambient.Takich rzeczy to nawet u Kozelaka nie ma. Posłuchajcie dla przykładu Fourth of July i zastanówcie się nad głosem Sufjana i tym w którym kierunku emocji nas prowadzi. Smutek? Bezsilność? Ironia? W takim stylu i z taką łatwością to tylko Flaming Lips potrafią komponować.

[W.B.]


 

322

Wspólny projekt Nicolasa Jaara i gitarzysty Dave’a Harringtona wywołał duże zainteresowanie słuchaczy i został przyjęty bardzo dobrze przez media. Relacja jaka wytworzyła się pomiędzy dwoma muzykami zaowocowała albumem, stonowanym, salonowym i jednocześnie parkietowym. Ciężko tak naprawdę zaszufladkować Psychic do jakiegokolwiek gatunku, bo już po pierwszym przesłuchaniu widać, że jest to wynik wspólnych poszukiwań i fascynacji muzycznych. Weźmy dla przykładu Paper Trails – erotyzm płynący z tego kawałka swobodnie przeistacza się w taneczny sztos o lekko houseowej, downtempowej rytmice. Ta rytmika towarzyszy większości czasu Psychic i podbita typowo jaarowym basem, atakuje w momentach kiedy najbardziej wymaga tego sytuacja. Mamy też mocno eksperymentalny Greek Light, który spokojnie mógłby się znaleźć na solowym wydawnictwie Jaara, gdzie zapętlona fraza wokalna miesza się z wywołującym ciarki na plechach dźwiękiem klarnetu. Jak sami muzycy przyznają, jest to ich opus magnum i absolutnie nie jest to przesadzone stwierdzenie.

[W.B.]


 

3111

Disclosure przypominają mi trochę nasz Polski Kamp!. Zespół, który osiągnął sukces i rozgłos na długo przed wydaniem debiutanckiego albumu. Nigdy nie byłem fanem komercyjnej muzyki klubowej, głównie był to R&B i jakiś czerstwy hip hop. Disclousure w świetny sposób pokazują, że muzyka typowo rozrywkowa jasno wycelowana na parkiet nie musi być tandetna. Na Settle bracia Lawrence dokonali reinterpretacji klubowych brzmień i bardziej chwytliwego house’u, stosując dodatkowo ostatnimi czasy bardzo popularny UK Garage. Zapewne dużą popularność i znak jakości przysporzyli sobie dzięki zaproszonym gościom udzielającym się na płycie, jak np. Aluna George, Jamie Woon czy Jassie Ware. Zawsze zadziwiało mnie, że istnieją osoby ledwo pełnoletnie, które potrafią robić muzykę na takim poziomie; nie powiem, że Disclosure jest jakąś rewolucją w dziedzinie clubbingu, ale na pewno jest to przynajmniej tymczasowa, świeża droga, która na dobre może się ubić w dzisiejszych czasach.

[W.B.]


 

300

Ravedeath, 1972 to album, po którym o muzyce drone jak i samym Heckerze w internetowych zestawieniach zrobiło się głośno. Cała fabuła (o ile taka istnieje) albumu zaczyna się od sceny uwidocznionej na okładce albumu, gdzie w 1972 studenci MIT w ramach happeningu zrzucają pianino z dachu kampusu studenckiego. Co może oznaczać taki czyn? Beztroską zabawę? Radość z dewastacji? Zobaczenie czegoś spektakularnego? Inspiracja dźwiękiem łamiącego się fortepianu w wyniku siły uderzenia? Jest więcej pytań niż odpowiedzi – nie pozostaje nic innego niż wyrobić sobie własne zdanie, jak mogło to przenieść się na akcję Ravedeath. Kanadyjski muzyk utrwala na tym albumie swoją technikę produkcji, gdzie w islandzkiej świątyni poprzez organy kościelne oraz rozmaitą kanonadę efektów (tak tak dokładnie mam na myśli te rozmywające poczucie czasu zapętlone, odwrócone sekwencje klawiszowe) muzyka Tima Heckera wywołuje podobne impresje, co Fuck Buttons (również spore inspiracje shoegazem), z tym, że kompozycje są tu mniej minimalistyczne, a bardziej dynamiczne i w ogóle (co w tym gatunku wydaje się być oczywistą oczywistością) pozbawione brzmienia instrumentów perkusyjnych – rzecz jasna nie tylko w utworze No Drums. Moim zdaniem najbardziej kapitalnym momentem albumu jest pierwsza część Hatred Of Music, gdzie w momencie wyjścia z mgły nagle wchodzi instrument, który brzmi jak saksofon i powoduje, że muszę muszę zbierać szczenkę z podłogi z wrażenia.. za takie piękne niespodzianki kochamy muzykę prawda? 😉

[A.D.]


 

299

Szwedzkie rodzeństwo Dreijer to zespół, którego poczynania bardzo trudno śledzić. Wynika to z ich negatywnego, wręcz nienawistnego stosunku do komercji i niemalże zerowego zaangażowania medialnego. W wywiadzie, którego udzielili na potrzeby albumu tak o nim mówią: „Chcieliśmy wykorzystać tradycyjne instrumenty w nietradycyjny sposób i znaleźć nietradycyjną drogę do tworzenia tradycyjnych dźwięków, znaleźć granicę pomiędzy dźwiękami normalnymi, tradycyjnymi, a dźwiękami dziwnymi i niekonwencjonalnymi.” I tu w sumie mógłbym zakończyć opisywanie tego albumu, bo powyższy cytat jest jego clue. O to chodzi we współczesnej muzyce i takim torem powinna iść by eksplorować nowe nieznane rejony, czy The Knife się to udało? Posłuchajcie singlowego Full Of Fire albo Ranging Lung i wytłumaczcie mi co tam się dzieje i skąd oni wzięli te dźwięki. Wciąż ciekawi mnie w jaki sposób w ich głowach narodziły się pomysły na takie brzmienie i czy był to efekt zamierzony, czy stworzony poprzez eksperymentowanie. Jakkolwiek wyjaśniająca informacja jest taka, że sesje nagraniowe miały miejsce w islandzkich jaskiniach. Shaking The Habitual to zbiór bardzo ciężkich dźwięków, i jeśli ktoś przyzwyczaił się do The Knife z poprzednich, bardziej radosnych i tanecznych płyt, podejdzie do ostatniego dzieła rodzeństwa, z dużym dystansem. To jednak nieistotne, ponieważ jest to jak do tej pory ich najwybitniejszy album.

[W.B.]


 

288

Mam wrażenie, że dyskusja wokół ostatniego krążka Radiohead sprowadzała się mniej więcej do tego samego co obserwowaliśmy przy Heligoland, tylko więcej tu zamieszania bo w końcu mówimy o najlepszym zespole naszych czasów. Mamy więc zespół od którego ogólnie wymaga się, że każda następna płyta będzie rewolucją lub przynajmniej będzie tak dobra jak poprzednia. Jak jest z King Of The Limbs? Podobnie jak w przypadku Heligoland, nie jest to muzyczna rewolucja, nie jest nawet lepsza od Amnesiac czy In Rainbows, ale jest zbitym, świetnie brzmiącym materiałem, który ma specyficzną, zmechanizowaną dynamikę (przypominającą Third od Portishead) z naciskiem na perkusję. Thom Yorke postawił tu na oszczędność w środkach wyrazu i jeszcze bardziej przybliżył zespół do swoich inspiracji muzyką elektroniczną. Mamy więc Bloom, który wykonany na żywo staje się jednym z moich ulubionych numerów, zawarty jest w nim pazur i agresja jaką znamy z OK Computer, czy emocjonalizm Yorka z In Rainbows. Mamy także Lotus Flower, który spokojnie mógłby się znaleźć gdzieś na Kid A czy Amnesiac. Kluczem do zrozumienia elektronicznej strony twórczości Radiohead, jest pomysł na album, na którym wydobywanie dźwięku przez człowieka może być tak samo zmechanizowane jak robią to maszyny, a znamy to już od czasu Kid A. Z resztą Yorke sam przyznał, że woli widzieć człowieka, który zastępuje maszynę i jednocześnie oddaje jej ducha, gdyż jak ujął, jest to bardziej sexy. Tak samo jak w przypadku Massive Attack, Radiohead po swoich muzycznych rewolucjach(a wierzę, że przynajmniej jeszcze jedna nas czeka) zasłużyli sobie na stworzenie płyty, która nie jest objawieniem, ale ma po prostu swój własny klimat i należy słuchać jej dla przyjemności.

[W.B.]


 

277

Bonobo jest geniuszem. Takie proste zdanie przychodzi mi zawsze na myśl po słuchaniu Black Sands. Zawsze to samo, zawsze z tak samo silnym przekonaniem. Człowiek, który z płyty na płytę stawia sobie coraz wyższą poprzeczkę i sukcesywnie ją przekracza, jawi się istnym geniuszem. Nazywanie go młodszym bratem Amona Tobina nie jest krzywdzące dla żadnego z nich, bowiem wystarczy spojrzeć na muzyczną ewolucję obu twórców by dojść do wniosku, że potrafią przebijać samych siebie w taki sposób, że zaspokajają oczekiwania słuchaczy jednocześnie stawiając kolejne muzyczne kroki w przód. Black Sands to ogromna gama pomysłów, które już gdzieś tam wcześniej zaistniały w głowie Simona, ale dopiero tu skrystalizowały się w idealną formę. Spójrzmy tylko na analogię pomiędzy Animals a Transmission 94(parts 1 & 2) w tym drugim Bonobo dopiero szuka pewnego wzorca, z którego mógłby skorzystać, jakiejś formuły zahaczającej o południowe brzmienia, dla której punktem wyjścia jest jazz. Tak zresztą było na całym Days To Come. Także Andreya Triana jest wokalistką lepiej dobraną niż Bajka i lepiej prosperującą na przyszłość, co zresztą potwierdziła na solowych albumach. Na Black Sands wszystko jest już idealne, Bonobo jest świadomy swojego postępu i z pełną świadomością wykorzystuje swój potencjał. Znalazł swoje dźwięki i korzysta z nich w perfekcyjny sposób tworząc bardzo rozbudowane kompozycje, a utwór tytułowy to do dziś jego najwybitniejsze osiągnięcie.

[W.B.]


 

266

Prawdopodobnie największy komercyjny sukces na naszej liście, który zapewnił nieśmiertelność Anthonemu Gonzalezowi. Sporadycznie mają miejsce sytuacje, kiedy o nowej muzyce i trendach z nią związanych dowiaduję się nie z Internetu czy od kumpli, ale.. od ojca, który nie jest zbyt wtajemniczony w tym temacie – jeśli już zdarza się taka sytuacja to album albo jest znany, albo jest naprawdę dobry. Hurry up.. to fenomen łączący w sobie świat elektroniki, dream popu oraz prostoty z radiowych piosenek.. i do tego dochodzi jeszcze motyw przewodni albumu – dziecięca fantazja. Swoją drogą – czy znacie osobę, która nie kojarzy ze słuchu Midnight City? Ja nie – chyba nie trzeba pisać tego, jak utwór cieszy się do dziś sporym uznaniem u producentów reklam.Mnie osobiście klimat tego albumu idealnie przypadł na czas Euro 2012 – wyobraźcie sobie jakby czołówka transmisji zamiast być budowana pod mizerny kawałek Oceany – Endless Summer, byłaby stworzona do This Bright Flash (najlepiej włączcie sobie jakiś filmik z ładnymi bramkami pod ten kawałek!)… to byłoby definitywnie najlepsze intro świata! Jedyne, co mi się nie podoba w tej płycie to za duża liczba tych krótkich kompozycji pomiędzy dłuższymi utworami, które moim zdaniem, przeważnie nie wnoszą nic (z wyjątkiem wcześniej wspomnianego utworu oczywiście) i pełnią rolę zapychacza. Mimo wszystko dotarcie do tych dłuższych kompozycji (jak np. wprowadzający w stan euforii kawałek Steve McQueen) niwelują te miejscami mieszane impresje.

[A.D.]


 

255

Z RAM problem jest taki, że podzielił słuchaczy Daft Punk na fanów i antyfanów, a to oczywiście za sprawą drogi jaką duet postanowił obrać. Kiedy po raz pierwszy usłyszałem Get Lucky stwierdziłem, że jest to utwór, którym Daft Punk chce pokazać jak należy robić prawdziwą muzykę rozrywkową na wysokim poziomie. Nawet nie tyle, że wysokim… Get Lucky dotarł do takiego muzycznego i kultowego punktu, że nadaje się do puszczania zarówno w rozgłośniach komercyjnych jak i niezależnych Dla mnie zdecydowanie najlepszy singiel 2013 i jeden z najlepszych w ostatnich latach. Pod względem produkcji album jest monumentalny, szczególnie biorąc pod uwagę wachlarz gości zaproszonych do każdego utworu: od muzyków stricte awangardowych i alternatywnych, jak Chilly Gonzales i Panda Bear, po twórców klasycznych i popularnych, jak Giorgio Moroder czy Pharrell Williams. Jednak żaden z zaproszonych muzyków nie odciska zbyt dużego piętna na utworach i nie dominuje ich swoją osobą, lecz staje się kolejnym instrumentem Daft Punku. RAM otworzył nowy rozdział w historii zespołu. Widać i czuć, że każda decyzja na tym albumie jest bardzo przemyślana i dojrzała, nie ma tu słabych momentów – wszystko ze sobą współgra tworząc całość, która przenosi nas w szalone lata disco lat 80-tych, a Daft Punk stworzyli swoje Opus Magnum.

[W.B.]


 

244

Stałem się ich fanem przez zupełny przypadek, podczas Openera 2013 gdzie w kinie festiwalowym grany był Shut Up And Play The Hits – czyli sfilmowany ostatni koncert z 2011 roku. James Murphy totalnie mnie zauroczył jako poczciwy elegancki grubasek, wyglądający jakby uciekł z lat 80-tych. This Is Happening to ostatni album, który jest podsumowaniem i zwieńczeniem ich dokonań. Znajdziemy taneczne, radosne piosenki o punkowej naturze jak Drunk Girls, długo rozwijające się elektroniczne ballady, korzystające z chórków o popowej estetyce jak w Home. Właściwie to cała twórczość LCD opiera się o chwytliwe popowe melodie, i w przypadku This Is Happening jest podobnie. Także fascynacja, duch i styl Davida Bowiego jest odczuwalny w numerach jak One Touch czy ”All I Want, gdzie gitarowy riff jest pastiszem tego z Heroes. W tym roku powracają i jeśli nigdy ich nie słuchaliście to najlepiej zacząć właśnie od tej pozycji, która w wielu kręgach jest uznawana za ich najlepszy album.

[W.B.]


 

2333

Sunbather to album, który skumulował wokół siebie tak dużą liczbę wielbicieli jak i wrogów, a to wszystko za sprawą odważnych eksperymentów kalifornijskiej grupy, która połączyła cechy metalu, post-rocka i shoegazu w logiczną całość. Ta magiczna mieszanka wybuchowa wprawiła z jednej strony w euforię miłośników nowych brzmień, a z drugiej w zakłopotanie niewtajemniczonych w szufladki krytyków muzycznych oraz ortodoksyjne środowiska black metalowców, czego konsekwencją było wylanie sporego wiadra hejtu na zespół, pod zarzutem spłycania i koloryzowania gatunku – złośliwi porównywali piosenkowy charakter utworów do Linkin Park. Sam lider Deafheaven – George Clarke przyznał mi po koncercie na OFF Festivalu 2014, że nie są oni pierwszym zespołem, który w taki sposób bawi się konwencją, bowiem już dekadę wcześniej podobna muzyka powstawała we Francji za sprawą grup takich jak Alcest, Amesoeurs, Les Discrets – została nawet ochrzczona terminem Blackgaze. Nie ulega jednak wątpliwości, że to właśnie Sunbather najbardziej spopularyzował owy nowy gatunek – i tak przechodzi się do historii!

[A.D.]


 

222

Szczerze mówiąc miałem duże problemy z umiejscowieniem tego albumu w rankingu i zastanawiałem się czy w ogóle to robić. No bo dlaczego miałbym zaśmiecać miejsce dla płyty jakiegoś fajfusa z przerośniętym ego, któremu wydaje się, że jest zbawieniem dla ludzkości do tego stopnia, że ma zamiar nazwać swoje nowo narodzone dziecko Święty. Ale generalnie jakie to ma znaczenie? Czy świat nie zna przypadków genialnych muzyków będących dupkami, ćpunami i szaleńcami? I kogo to tak naprawdę obchodzi skoro prawimy o muzyce i jej zawartości? Prawda jest taka, że to rozbuchane do granic możliwości, pseudo opus magnum rapera, jest po prostu bardzo dobrym albumem o niebanalnej aranżacji, świadectwem genialnych strategicznych umiejętności do rozlokowania artystów wspomagających i… w sumie chyba tyle. Kanye chciał stworzyć produkt, który będzie 10/10(ironiczna czy nie, ta ocena na pitchforku jest serio zawyżona) i po części mu się to udało. Zapraszając kumpli z branży do swojej specjalnej willi, zadbał o to żeby każdemu było miło, przyjemnie(nawet śniadanka im robił) i w tych okolicznościach wszyscy połączyli swoje pierścienie mocy by powstał ten genialny produkt. Pytanie tylko na ile produkt może stać się dziełem muzycznym i na ile, przy takim natężeniu ludzi, którzy się do tego przyczynili, dziełem samego Kanyego? Tak więc sumując, pod względem produkcji jest to w istocie dzieło, jednak badając muzyczność MBDTF stwierdzam, że nie jest to nawet najlepsza rzecz, którą Kanye zrobił. Najlepszą rzecz jaką zrobił, zobaczycie niżej w zestawieniu.

[W.B.]


 

211

Zastanawiający jest dla mnie odbiór zagranicznego hip-hopu w Polsce. To znaczy, naprawdę nie jest źle bo znajdzie się masa ogarniętych ludzi, którzy potrafią docenić wymienione tutaj rap albumy. Ale oto dwaj bardzo utalentowani mistrzowie undergroundu, będący dobrymi ziomkami, skrzykują się by nagrać album nazwany w wolnym tłumaczeniu Uruchom klejnoty. Wychodzą im przy tym takie bangiery, na tak wysokim poziomie, że nie wstyd się przy nich bawić wraz z gimbusiarską elitą trapowych klubów. W tym kontekście trudno o lepszy dowód, że muzyka łączy ludzi. Niestety, ten kozacki album nie odbija się takim echem na jaki zasługuje i nawet wyżej wspomniane elity go nie znają. Na RTJ2 Killer Mike i El-P są w  jescze lepszej formie niż na jedynce, z jeszcze lepszymi bangierami, z jeszcze większą mocą. El-P jest tu technicznie najlepszy w całej swojej karierze, pozorny spokój i perfekcjonizm z jakim w chodzi w bity jawi się doskonałością. Killer Mike, który zawsze szedł bardziej w polityczny rap, tutaj z emocjami i wrodzoną chęcią przekazu dopełnia te agresywniejsze momenty. Tym razem się udało, RTJ stali się w naszym kraju popularni tak bardzo, że nawet na OFF Festivalu mieli miano Headlinerów.

[W.B.]


 

20

Czasem najważniejszym czynnikiem wpływającym na kolejność zestawień muzycznych jest po prostu SŁUCHALNOŚĆ albumu – tutaj powoli wkraczamy na ścieżkę subiektywnych sentymentów. Czy zatem prosty album, który zawiera bardzo przyjemne i wpadające w ucho dream-popowe piosenki potrafiące przetrwać próbę czasu, może znaleźć się tak wysoko na liście mimo tego, iż nie oferuje nam niczego mega odkrywczego? Oczywiście!

 

PS: Myślę, że Teen Dream to najlepszy soundtrack na jesienne wędówki– swoją drogą, album był nagrywany właśnie o tej porze roku.

[A.D.]


 

 

199

Tym razem Tim Hecker przenosi odbiorcę w świat bardziej zamknięty i klaustrofobiczny. W dodatku ma się wrażenie bycia w świątyni lub opuszczonej fabryce. Dzieje się tak za sprawą bardzo wyrazistego brzmienia żywych instrumentów, jednak mimo, że bardziej wyraziste, partie pianina są tu dalej niesamowicie tajemnicze. Jedną z głównych zmian jest dodanie instrumentów dętych, głównie klarnetów dzięki którym całość staje się bardzo subtelna i pulsuje, a w niektórych momentach przypomina mi to niemalże Music for 18 Musicions Steve’a Reicha. Hecker jest mistrzem mieszania żywych instrumentów z elektroniką, robi to w taki sposób, że trudno jest się domyśleć, który dźwięk jest wytworzony na żywo, a który zmiksowany w studiu. Nawet jeśli słuchacz to wyłapie, dronowe dźwięki nakładają się na żywe instrumenty w taki sposób, że tworzą chaos. Chaos jak najbardziej kontrolowany, ale i tajemniczy. Hecker za każdym razem robi album melancholijny, skłaniający do refleksji i bardzo intymny, a Virgins jest płytą, nad którą koniecznie trzeba się skupić by wyłapać nakładające się na siebie dźwięki.

[W.B.]


 

18

Amon Tobin stanowi dla mnie największą muzyczną inspirację i jest moim ulubionym solowym elektronicznym artystą. Jego ewolucja na przestrzeni 20 lat jest fascynującym zjawiskiem muzyki elektronicznej, ale o tym innym razem bo jest to temat rzeka, a my tu jednak rozprawiamy się z jednym albumem. Wybaczcie, ale nigdy nie zrozumiem hejtu jaki spłynął zewsząd na ISAM. To znaczy rozumiem argumentacje Gdzie są kurwa brejki, dawać sample, chcemy muzyki tworzonej na zasadzie cut and paste!, ale jest to tak trywialna farsa ze strony recenzentów, że nie ma sensu prowadzić dialogu. Fakt, na ISAM nie znajdziemy brejków ani zaawansowanych metod samplingu znanych z Bricolage i Permutation, ponieważ Amon wszystkie dźwięki stworzył od podstaw, lub nagrywał fragmenty otoczenia i przerabiał je tak jak chciał. Efekt jest taki, że nieprzerwanie od 2011 roku opada mi szczena przy każdym odsłuchu. Dzieje się to kiedy słyszę monumentalny opening w postaci Journalist, kiedy słyszę Lost & Found wywołujący ciarki i miażdżący mnie od środka, kiedy słyszę ten wyrzeźbiony bas i przestrzeń całego miksu. O Wooden Toy nawet nie wiem co mam powiedzieć, bo na poziomie emocjonalnym Amon przewałkował mnie przez jakieś nieznane mi dotąd odczucia, które były gdzieś głęboko schowane; natomiast na poziomie muzycznym, walcowa rytmika miesza się z jego wokalem(oczywiście odpowiednio przerobionym) i dźwiękami spreparowanymi w taki sposób, że nie jestem w stanie dojść do ich źródła. To jest właśnie fenomenalne, że o ISAM można mówić tak dużo, a tak naprawdę wie się o nim tak niewiele. Zresztą, podobnie było z każdą jego poprzednią płytą. Mam wrażenie, że im dalej Amon idzie, tym bardziej przesuwa jakąś granicę, w której dźwięki otaczające nas wszędzie, stają się muzyką. ISAM to wizjonerska muzyka przyszłości, która została zupełnie niezrozumiała, a stanowi zalążek czegoś zupełnie nowego i nieznanego. Jest to nowy etap na drodze tego genialnego twórcy i nie mogę się doczekać jego kolejnego kroku.

 

P.S. Plotka o tym jakoby miała być to jego ostatnia płyta, jest oczywiście bzdurą. Kiedy go o to spytałem podczas Taurona 2013, powiedział, że to totalny bullshit i nie wie nawet kto go pierwszy rozpowszechnił.

[W.B.]


17

Tame Impala dla wielu jest objawieniem współczesnego wcielenia psychodelicznego rocka, czerpiącego garściami z klasyki Beatlesów. Właśnie, Beatlesi. Można by rzec, że klasyczna muzyka rockowa cierpi na brak ewolucji pomysłów, które zostały zaszczepione dawno dawno temu i zamiast je poszerzać, konsekwentnie je tylko kopiuje i zapętla. Zapewne większość ludzi, która Beatlesów zostawiła za sobą w czasach gimnazjalnych powie, że odgrzewanie tematu Żuków jest najstarszym chwytem świata i nic w tym odkrywczego. Owszem, podejmowanie się tego tematu przez muzyków najczęściej było zgubne i wychodziły z tego zupełnie niepotrzebne rzeczy. Jednak Tame Impala to zespół bardzo ostrożny w tym co robi, perfekcyjny, a co najważniejsze szczery i prawdziwy. Ich piosenki nie bazują na prostym kopiuj wklej lata 60-te, a konwertują je na współczesne realia i uzupełniają o wątki znane z ostatnich 20-tu lat muzyki. W konsekwencji, otrzymujemy przestrzenny, doskonale wyważony miks, w którym gitary, wciąż stojące na pierwszym planie, uzupełniane są o perfekcyjnie dopasowane do tej roli syntezatory. Wszystko to zrobione na bezpretensjonalnym luzie i wyjebce.

[W.B.]


 

16

Dla niewtajemniczonych – pochodzący z Kanady zespół Godspeed you! Black emperor to jeden z najważniejszych post-rockowych zespołów, którego charakterystyczną cechą są bardzo długie, bo nierzadko 20 minutowe kompozycje, które mają w sobie niesamowitą dramaturgię (tak dobrze przeczytaliście), toteż każdy z utworów można podzielić na kilka aktów – ten zabieg sprawia, że być może układamy w swoich myślach jakąś historię. O czym to jest płyta? Zaletą twórczości Godspeedów na przestrzeni lat jest to, że ich muzyka poprzez szerokie instrumentarium, które wyniosło post-rock na nieznane wcześniej landy. Ta muzyka opiera się przede wszystkim na emocjach, toteż wolność interpretacji jest tu jak najbardziej wskazana – ja postaram się podzielić moją. Podobnie jak w twórczości szkockiego Mogwai, Kanadyjczycy przeważnie nie przywiązują wagi do tytułów swoich utworów, które wydają się zupełną przypadkową – zresztą sama nazwa zespołu jest inspirowana japońskim dokumentem o gangu motocyklowym. Kierujmy się jednak tym, że nazwy jednak mogą coś sugerować – w przypadku najlepszego (i osobiście mojego ulubionego) kawałka Mladic dynamem mojego zainteresowania był właśnie tytuł, który pochodzi od nazwiska serbskiego generała odpowiedzialnego za zbrodnie wojenne podczas wojny domowej w byłej Jugosławii – szczególnie tej w Srebrenicy. Moje podejrzenia stały się uzasadnione, wraz z pierwszymi sekundami utworu, gdzie pojawiły niepokojące skrzypce, które brzmieniem przypominały te bałkańskie. Nie trzeba chyba dodawać, że ich muzyka to w dużej mierze wyciskacz łez – niebywale poruszył mnie ich koncert na OFF Festivalu 2013, mimo tego, że nie znałem wówczas tak bardzo ich twórczości. To było absolutnie jedyne w swoim rodzaju przeżycie.

PS: Szukając miejsca przed ich koncertem, znalazłem lukę w tłumie po czym nagle przewróciłem się o gościa wiążącego buta, którym okazał się być red. Bartula 😉

[A.D.]


 

15

Ishmael Butler to zasłużony człowiek dla hip-hopu, współzałożyciel Digable Planets, zespołu, który znacząco wpłynął na dalszy rozwój jazz-hopu. Pamiętacie kawałek Where Im From? To ich hit. Niewielu jest artystów, którzy potrafią wprowadzić lub zmienić coś w muzyce dwa razy, albo wykreować siebie zupełnie od początku w nowej stylistyce. Ishamelowi się udało. I fakt, miał na to bardzo dużo czasu, ale efekt jest wybitny. Shabazz Palaces stworzył wraz z multiinstrumentalistą Tendai Maraire, którego rola w cały projekt jest przez media niesłusznie minimalizowana. Tendai jest bowiem synem Dumisani Maraire – mistrza instrumentu mbira, tradycyjnego dla etnicznej ludności Zimbabwe. Z połączenia inspiracji obu artystów powstaje Black Up, którego największym atutem jest korzystanie z brzmień współczesnych produkcji zahaczających o dubstep, hip hop, rnb, a w to wmieszane zostają dźwięki mbiry, syntezatory i psychodeliczne sample wokalne. Shabazzy udowadniają, że korzystanie z tanich chwytów ocierających się czasem o kicz może być zrobione na ogromnie wysokim poziomie, i jeśli ze wszystkich płyt hip-hopowych tu obecnych, miałbym wybierać coś co jest naprawdę dźwiękiem przyszłości, to stawiam na Black Up i Shabazz Palaces.

[W.B.]


 

14

Z Cosmogrammą jest tak: wkładasz słuchawki/włączasz odtwarzacz, wciskasz play i… i nie wiesz co się właśnie stało. Zanim orientujesz się co cię uderzyło, że zostałeś napastowany przez jakiś kanoniczny syntezator, natychmiast atakuje cię nawałnica dźwięków, instrumentów pochodzących z najróżniejszych środowisk muzycznych. Zostajesz wciągnięty w wir kosmosu, gdzie każdy utwór jest jakimś zupełnie innym wszechświatem. Mindfuck polega na tym, że każdy z tych wszechświatów trwa nie dłużej niż 3 minuty. Jak to jest możliwe, że usłyszałeś taką erupcję dźwięków zamkniętą jedynie w 3 minutach? I to nie jest tak, że to jest chaotyczne czy nie do słuchania. Wolność Lotusa nie polega na free jazzowo-autechrowym nakurwianiu, tu jest jakaś głębsza logika… Bo jak to jest możliwe, że przez pierwsze 3 tracki, bujamy się w takiej intensywności, żeby za chwilę przejść klimatycznie do zupełnie innego świata jakim jest Intro//A Cosmic Drama i następujący po nim Zodiac Shit. I nie chodzi mi tu już o warstwę uczuciową, bo każdy z osobna może sobie powiedzieć czy wzbudza to u niego radość czy smutek. Mówię tu o przytłoczeniu i następującej po niej przestrzeni w kompozycji. Kolejne pytanie: Jakie należy ustawić tu ramy? W jakich ramach mieści się ta muzyka? Hip-hop, jazz, IDM? Lotus niby wychodzi z hip hopu i to tam ma swoje korzenie, ale jak nazwać proces w sekwencji Computer face//Pure being, gdzie buduje ramy, a następnie je niszczy, żeby z powrotem je odbudować? Z jazzem i IDM’em ma to trochę więcej wspólnego, jednak w przeciwieństwie do tych gatunków, nie mamy tu do czynienia z morfingiem i mutacją środków wyrazu. Powstaje pytanie jak przyswoić sobie tak odjechany materiał? Bo to nie jest kwestia tego, że trzeba więcej słuchać, żeby doszukiwać się nowych dźwięków. Tak można robić w przypadku długich, rozległych kompozycji, a tu mamy krótkie, ostre, treściwe cięcia, które przelatują w takim tempie, że ja za tym nie nadążam.

[W.B]


 

13

Po takim ogniu jakim był Lonerism i hypie jaki otoczył zespół przychodzi pytanie: Co robimy dalej? Jak widzimy swoją dalszą drogę? Takie momenty to próba dla zespołu, czy wyciągnie co się tylko da ze swojej kopalni złota i wyda parę albumów o identycznej stylistyce, czy może wymyśli coś nowego? Na szczęście Kevin Parker to człowiek pomysłowy i często nieprzewidywalny. Po genialnym Let It Happend, byłem przekonany co do obranej ścieżki. 7 minutowy pędzący singiel zaczyna się tam gdzie kończyła historia z Lonersim i był to jak dla mnie najrozsądniejszy zwrot muzyczny jakiego mogli dokonać. A tymczasem okazuje się, że Let It Happend to najbardziej odbiegający od całości utwór. Kevin i ferajna postanowili jeszcze bardziej zagłębić się w popowe melodie i ani trochę nie stracić przy tym na wartości. Pierwsza rzecz, która odróżnia Currents od Lonersim to niemalże całkowite zastąpienie gitar syntezatorami i instrumentami klawiszowymi, gdzieniegdzie oczywiście gitary stoją tuż obok klawiszy czy nawet przed nimi, ale jakie to ma znaczenie skoro to właśnie klawisze wygrywają tu główną melodię i tworzą szkielet kompozycji. Co prawda po 2000 roku nikogo nie powinno to specjalnie dziwić, ale może Currents to właśnie takie nasze małe współczesne KidA.

[W.B.]


 

12

Po dwóch latach Swansi znów nagrali dwupłytowy album powalający swoją epickością. O ile przy poprzedniej płycie trzeba było się maksymalnie skupić, to To Be Kind jest łatwiej przyswajalne. Muzycznie po raz kolejny mamy do czynienia z hałasem, który nadchodzi niespodziewanie kiedy tylko zechce. Tak samo jak na poprzednim albumie, kompozycje są długie, trwające po 10, 17, a nawet 34 minuty. Mimo to nie nudzą się. Wręcz przeciwnie, partie gitarowe są rozbudowane, wciągając w wir, który wypełnia przestrzeń utworów, a wejścia perkusyjne (rzadziej chaotyczne niż na The Seer) nie tylko nadają rytm, ale i budują mistycyzm. Michael Gira znów popadł w szamanizm, nie śpiewa a bardziej wykrzykując poszczególne frazy. I robi to w tak mocny sposób, że trudno uwierzyć, że facet ma 60 lat, a zespół 30 (O nim samym będzie jeszcze w zestawieniu mowa ;)). Swansi perfekcyjnie przemieszczają się pomiędzy monumentalnym, surowym dronem(jak w drugiej połowie Bring The Sun), a melancholią i poważną atmosferą. To drugie wielkie dzieło Swans w przeciągu 2 lat, udowadniające, że jest to w tym momencie jeden z najważniejszych zespołów.

[W.B]


 

11

Andy Stott to jeden z tych artystów, których inspiruje dźwięk w samej jego formie, brzmieniu i barwie, kładąc mniejszy nacisk na aspekt kompozycyjny. Można nawet rzec, że jego utwory są proste w swojej budowie, jednak to co je wyróżnia i stawia Luxury Problems tak wysoko w naszym notowaniu to to, że wynikiem połączenia głębokiego, ciemnego, miekkiego, a zarazem surowego dub technie(takiego, którego nie znajdziemy NIGDZIE indziej) oraz odpowiedniej wrażliwości artystycznej, dostajemy piosenki. PIOSENKI. Nikt nie brzmi tak jak Stott. Nikt nie potrafi zestawić ze sobą brutalnych bitów i niemalże operowego śpiewu, tak jak zrobił to w Lost & Found. Piękno kobiecego głosu dewastowane za pomocą ciężkiej elektroniki. Czasem mnie to zawstydza i nie wiem jak się zachować, czy słuchać, czy tańczyć, a w ostateczności zostaje nieskończona fascynacja tym co właśnie usłyszałem. Jedynym słabym punktem może być lekko toporny break w Up The Box, ale tylko dlatego, że trochę odstaje od całości albumu. Ciekawie umiejscowiony jest Leaving, utwór zamykający album, stworzony z chaotycznych wokali, który jest wskazówką, w którą stronę Stott pójdzie na następnym albumie.

[W.B.]

Andy Stott niebywale namieszał na scenie techno na początku dekady. Luxury Problems stanowiło oficjalne potwierdzenie błysku zajebistości angielskiego producenta, wyznaczając nowe ścieżki dla rzeszy miłośników techno i nowych brzmień. Album stylistycznie i brzmieniowo stanowi bezpośrednią kontynuację nowego konceptu minimalistycznego, ambientalnego techno przedstawionej na rok wcześniej wydanych dwóch spójnych EPkach Passed me by/We Stay Together [btw. przez swoją długość spokojnie mógłby to być longplay]. Koncept ten polega na łączeniu elementów popularnych gatunków muzyki klubowej lat 80. (oczywiście odpowiednio zmielonej) wraz z powolnym, czarno-białym industrialnym bitem, a w dodatku mamy jeszcze bardzo zmysłowy śpiew nauczycielki gry na pianinie Andyego [+ oczywiście efekt reverb], co w sumie daje mocne neurotyczno-seksualne doznania. Mnie, jako wówczas młodego, początkującego producenta muzycznego zastanawiało jak można robić tak zajebiste numery, wykorzystując przy tym tak niewiele środków do jego powstania + jednocześnie za ich pośrednictwem powodować, że słuchacz zostaje wchłonięty przez tak surową i czarną jak smoła muzykę. Teraz coś osobistego – gdyby nie Andy Stott, to prawdopodobnie nie robiłbym techno… i raczej by mnie ty nie było. Patrząc na obecne trendy w muzyce klubowej mam wrażenie, że wielu producentów muzycznych miało podobnie, kiedy wtajemniczyli się w jego twórczość.

PS: Ktoś kiedyś zauważył, że w utworze Numb słychać jak nauczycielka Stotta wyśpiewuje słowa Ciemno i noc? 😉

[A.D.]


100

And that’s the plan…

[W.B]


 

99

Jaką reakcję wzbudził The Money Store u najpopularniejszego vlogera muzycznego – Anthonego Fantano (16:38) :

Co się stało, gdy Tyler the Creator odpalił Death Grips:

tyler
Co ja myślę… a przynajmniej próbuję:

Panowie nie biorą jeńców! O Death Grips i The Money Store nie da się pisać spokojnie… NIE DA SIĘ! Każdy meloman ma w swoim życiu moment przełomowy, tzn. chwilę, w której cieszy się, że ma USZY… może słyszeć… słuchać muzyki i… no właśnie – jest zdziwiony… jest szczęśliwy… i zbiera szczękę z podłogi, bo właśnie usłyszał coś, co wchodzi mu w mózg jak nóż w masło! Ja miałem chyba pięć takich momentów w życiu: w marcu 2011, gdy usłyszałem Svefn-g-englar Sigur Rós, czy rok później, gdy dorwałem Shakermaker Oasis. Te impresje nie mogą się równać z tym, co się stało, gdy pewnego jesiennego dnia 2013 trafiłem na bardzo wysoko oceniany album, nieznanej mi wcześniej kalifornijskiej kapeli z bezdomnym ekscentrycznym czarnoskórym frontmanem o wdzięcznym imieniu Stefan. Wyglądało to mniej więcej tak…

The Money Store jest dla wielbicieli nowej muzyki, mniej więcej tym, czym dla dresa stadionowe potyczki, albo dla miłośnika historii starożytnej film 300. To album, który zawiera najwięcej bangierów objawiających się w niemal w każdej formie i każdej sekundzie – w tym miejscu propsy dla perkusisty Zacka Hilla, bo swoją maszynową grą na perkusji ma ogromny wkład w całe to zamieszanie! Oczywiście całe wrażenie zaskoczenia potęguje agresywny, głośny i do bólu wulgarny udział Stefana, znanego jako MC Ride. Choć na żywo nie umie rapować, nie ma żadnych wątpliwości, że w studiu wychodzi poza pomiar zajebistości. Muzyka Death Grips niesie ze sobą tak ogromny ładunek testosteronu, że pobudza (przynajmniej u facetów) najbardziej atawistyczne zachowania – aż chciałoby się zacytować Jamesa Browna It’s A Man’s Man’s Man’s World. Uwaga, jeśli odpalisz ich album w domu, prawdopodobnie zaczniesz skakać po meblach. Gdybym był bokserem, wychodziłbym na ring do kawałka Hustle Bones. Swoją drogą, dzięki nagłym atakom basu, byłby to świetny numer do reklamy, np. energy drinka. Mam ogromną nadzieję, że kiedyś doczekam się momentu, w którym wyląduję na ich koncercie w pogo. Niestety, Stefan i przyjaciele słyną z bardzo nieprzychylnego podejścia wobec organizatorów koncertów i festiwali, toteż często odwołują swoje wydarzenia… Z nimi nigdy nic nie wiadomo 😉

[A.D.]

 


88

No nie ukrywamy, mieliśmy problem z Beach Housem i tym, która płyta jest najlepsza. Red. Dąbrowski jest zapaleńcem Teen Dream, a ja wielbicielem Bloom i choć dla znacznej części słuchaczy te dwa albumy nie różnią się od siebie niczym(niektórzy mówią nawet, że Bloom to zwykła kalka z Teen Dream), to ja jednak zachowam swoje zdanie i będę bronił tego albumu. Dla mnie jest to najwybitniejsze dzieło Beach House’u, na którym doprowadzili swój dream popowy styl do perfekcji, a piosenki zyskały tu swoją ostateczną formę, której późniejsze dwa albumy niestety nie udźwignęły. ’Wild’ to doprawdy najlepszy utwór jaki stworzyli i dla mnie osobiście najlepszy dream popowy numer korzystający także z Shoegaze’owego gitarowego strumienia. Chwytam się za głowę bo nie wiem jak oni to robią, że w wielu utworach używają podobnych patentów(perkujsa np. w prawie każdym jest identyczna), a jednak potrafią tak zaczarować, że przez cały czas trwania albumu kiwam się jak dziecko z chorobą sierocą. Oni są po prostu piękni. No bo jak inaczej wytłumaczyć wrażliwość, dzięki której powstaje takie cudo jak ’Wishes’, gdzie nagła przedłużona fraza gitarowa w środku utworu(tak wiem, to samo robią w Irene tylko bardziej), załamuje się by dać pole do popisu Victorii Legrand śpiewającej ooooone in yoouur liiiiiiife. Wywołuje to u mnie ciary. Jak wytłumaczyć wrażliwość, która układa melodie łechtające moje jestestwo? Sorki za dosadność, ale teraz kiedy znów odpalam Bloom raduje się jak małe dziecko i nie potrafię wydobyć z siebie innych słów niż TAAAK KURWAAAA TAAAAAAK!!!! Zapewne starsi koledzy po fachu zarzucą mi, że dałem się nabrać na ładne piosenki, które emanują pozorną inteligencją. Może i dałem, ale jak już wyżej napisałem, korzystanie z tych samych środków wyrazu i tworzenie z nich tylu pięknych piosenek jest osiągnięciem czysto muzycznym i nie podważalnym.

[W.B]


 

77

Yeezus to album kontrowersyjny, który podzielił fanów Westa na dwa typy: Jedni uważają to za wybitne futurystyczne dzieło, inni za dziwactwo, które nie do końca jest zrozumiałe. Ale cóż, nikt nie powiedział, że muzyka przyszłości ma być muzyką łatwą. W której grupie my się znajdujemy możecie spokojnie wywnioskować. Zacznijmy od tego, że Yeezus stoi w ideowej opozycji do MBDTF i stąd całe zamieszanie podziału na fanów i anty fanów. Na poprzednim albumie, jak to sobie powiedzieliśmy, West korzystał z całej armii producentów, wokalistów, muzyków i kogo się jeszcze dało. Natomiast Yeezus, to jego stuprocentowy ambitny i przemyślany twór.West stawia się tu już nie w roli władcy marionetek korzystającego z mocy innych, a sam tę moc posiada i używa na wszelkich płaszczyznach od wokali przez produkcję po design i okładkę (najtrafniejszy przykład ideowej opozycji względem MBDTF). Pierwsza rzecz, która przykuwa uwagę to oczywiście konstrukcja piosenek, gdzie w większości używa on dwóch lub trzech dźwięków na krzyż i wypełnia całość swoim wokalem. Pierwszy przykład z brzegu to kozacki On Sight, gdzie jeśli odjęlibyśmy wokal Westa, zostaje nieźle przekręcony syntezator i minimalistyczny perkusyjny beat. Albo weźmy pod lupę drugi kawałek Black Skinhead, bangier o rewelacyjnych proporcjach, gdzie głos Kanyego stanowi główną linie dynamiki. Kolejny punkt zaczepienia to I Am A God, a konkretnie pojedyncze dźwięki syntezatora, którego brzmienie na ogół używane w popowych popłuczynach jest irytujące, tutaj wraz z mocnym basem stanowi podstawę i sens całego utworu. Mówiąc o podkładach nie sposób zignorować bezczelnego wręcz samplowania jak np. w New Slaves, gdzie sample z Omegi są gwałcone(w bardzo pozytywny sposób) przez leciutki głos Franka Oceana, albo wklejenie wałka TNGT w sam środek Blood On The Leaves. Kanye to wizjoner, który chce ustalić trendy i o ile udawało mu się to na poprzednich albumach, to tutaj prześcignął samego siebie tak bardzo, że nie sposób zaprzeczyć nowoczesności i innowacyjności Yezuusa.

[W.B]


 

66

Biorąc pod uwagę estetyczne tendencje słuchaczy na przestrzeni ostatnich 5 lat, ten album nie mógł sprzedać się dobrze niezależnie od poziomu jego genialności. Po prostu pojawił się w nie najlepszym dla siebie czasie i ludzie go nie docenili. Ale właśnie po to są tego typu rankingi i zestawienia, ażeby móc obiektywnie ocenić wartość danego materiału. O nowym Fly Lo było wiadomo, że będzie jazz, że dużo gości, że tematyka śmierci, i że najprawdopodobniej będzie trzeba się bardzo skupić, żeby wszystko to ogarnąć. Wszystko się ziściło. Co ciekawe, gdy spojrzeć na ewolucje muzyczną Lotusa, można dojść do wniosku, że wszystkie drogi zaczęte na poprzednich płytach, prowadziły właśnie do You’re Dead!, tak jakby tu miały znaleźć idealną i ostateczną formę. Co jeszcze ciekawsze, tak samo myślałem o poprzednim Until the quiet comes. Na You’re dead dzieje się tyle, że trzeba podzielić całość na kilka sekwencji. Pierwszą jest jazzowa, atakująca już od pierwszego utworu. Lotusowi udało się tu przenieść w zrównoważony i nienachalny sposób koncepcje swoich połamanych, szybkich bitów na jazzowy świat i jego instrumentarium, co samo w sobie jest świetną rzeczą. Wspomagany przez takich muzyków jak Herbbie Hancock czy Thundercat pokazuje, że jako artysta z rozbudowanymi kompozycjami, z łatwością i płynnością porusza się po jazzie. Następnie przechodzimy do rapu. Dwa kawałki, dwóch raperów. Kendrick Lamar i Snoop Dogg. Z pozycji artysty i jego wizji, ustawienie rapera będącego na szczycie swojej kariery w utworze singlowym, było zabiegiem oczywistym i każdy postąpiłby tak samo. Kendrick pokazuje tu klasę i swój największy atut jakim jest umiejętność kierowania bitem i zabijania go. Odwrotnie niż Snoop Dogg w następnym utworze, który ze swoim stoickim chilloutem, mimo wieku i stażu, potrafi dalej rozbujać. Temat śmierci został poruszony przez tylu muzyków, na tylu różnych płytach, że nic nowego w tej kwestii chyba nie da się zrobić. Można go jednak przedstawić w zupełnie inny, wręcz innowacyjny sposób, w przypadku Fly Lo, bardzo udany. Niektórzy mogą zarzucić, że skoro jest mało tekstów i wokali, albumowi automatycznie brakuje treści – błąd! Właśnie to sprawia, że pomimo małej ilości środków bezpośredniego przekazu, czuć tu śmierć i to, że artysta skupia się wokół niej. Za każdym razem, kiedy słucham fragmentu od Turkey Dog Coma do Moment of hesitation, mam wrażenie, że instrumenty mówią do mnie, a sam Fly Lo chce mi przekazać, że odkrył jakąś filozoficzną prawdę. Bardzo ciężko opisać co się tu dzieje, a w szczególności chwile, kiedy jazz współżyje z elektroniką, by nagle przerodzić się w soulowo-podobny hip-hop; to najbardziej charakterystyczne momenty albumu. Po tej sekwencji, nagle pojawia się Thundercat, śpiewając w bardzo groteskowy i teatralny sposób (nie wspominając gracji z jaką to robi). Kiedy weźmiemy pod uwagę temat śmierci, jego styl śpiewania wprowadza trochę surrealizmu. Nie wiem co jest na tym albumie doskonalsze, środki przekazu (dobór wokalistów, muzyków sesyjnych, instrumentów) czy ich treściwość. Lotusowi udało się zamknąć cały ten ogromny świat w 38 minutach i, jak słowo daję, każda sekunda jest esencjonalna i istotna. Weźmy za przykład dwa rapsowe kawałki – TYLKO dwa, ale czy na You’re Dead potrzeba więcej? Dopiero w tych 38 minutach zobaczyłem jaką typ ma wyobraźnię, jak wielkim jest wizjonerem, tworząc tak genialne kompozycje, jednocześnie zachowując 100% precyzji. Ciekawi mnie w jak dużym stopniu jest odklejony od świata, mając zaledwie 31 lat w momencie tworzenia albumu. To najlepsza, najbardziej dojrzała płyta Flying Lotusa, w której doprowadził swój styl do perfekcji tak, że lepszy być nie może. A więc, co dalej? Jaki będzie jego następny krok? Ostatni utwór „The Protest” daje do myślenia, kiedy po tych wszystkich dziwactwach słyszymy tekst śpiewany przez Kimbre We will live long, forever and ever, aż nagle wchodzi typowy lotusowy bit, a ja dostaję gęsiej skórki. Stworzył ten utwór tak, jakby chciał nam powiedzieć, że to wcale nie koniec, że jeszcze się zobaczymy.

[W.B]


 

55

Maad City stał się klasykiem gatunku już momencie wydania. Jest typem albumu o którym ludzie zawsze będą mówić i zawsze będą się do niego odnosić ze względu na wyrazistą i bogatą treść. Kendrick jawi się tutaj jako prorok, mesjasz rapu, a jego celem jest zdobycie rozgłosu poprzez swój indywidualny styl i teksty naprowadzające ludzi na właściwą drogę, na której będą w stanie zrobić własną unikalną muzykę. Nie chcę wam psuć tej przyjemności w odkrywaniu poszczególnych wątków każdego utworu, bo to możecie zrobić na rapgenius, ale zajmę się jego bezwzględnym highlightem czyli Bitch Don’t Kill My Vibe. Bo to już nie jest utwór. To wielowątkowe Credo człowieka, który ma odwagę przyznania się do błędów i słabości, a robi to bez strachu i z pełną odpowiedzialnością. Dotyka trzech różnych płaszczyzn: Po pierwsze, jest to odwołanie się do pierwszego utworu z Maad City opowiadającego o kochance Kendricka – Sherane. Po drugie to tutaj zaczynają się jego wywody odnośnie religii, czyli właśnie to przyznanie się przed Bogiem do popełnionych grzechów i świadomości, że zrobi to po raz kolejny. Z resztą chwilę później na ”Backstreet Freestyle” przyznaje, że gdyby był tak religijny jak wymaga tego wiara, rap nie byłby mu potrzebny do wyeksponowania swoich uczuć. Po trzecie, Kendrick stawia się tutaj w pozycji zbawiciela rapu dostrzegającego, że ludzie wokół niego chcą stać się jedynie sławni. Poucza ich, że tak właśnie upadał rap w latach 90 tych, a teraz to on jest jego nadzieją. „You ain’t heard the coast like this in a long time” to bardzo wymowny wers, który jest zapowiedzią powrotu zachodniego wybrzeża w glorii i chwale jaką znamy z czasów N.W.A. Pomijając te trzy aspekty, pierwsza zwrotka Bitch Don’t Kill My Vibe to poetyckość jaką znamy z Illmatic, bo teskt typu: Look inside of my soul and you can find gold and maybe get rich, Look inside of your soul and you can find out it never exist = nieśmiertelnej linijce I never sleep cause sleep is the cousin of death. Nie wiem jak wy, ale ja z obu czerpię taką samą tajemniczą zajebistość, która sprawia, że chce te zdania czytać i się na nie gapić w nieskończoność. A to tylko jeden utwór na 12. GKMC to niezliczona ilość odniesień i metafor, refleksji dojrzałego młodzieńca, który boryka się z retrospekcjami sprzed lat na temat życia w Compton. Z resztą jest to pewnego rodzaju pułapka zastawiona przez rapera, bo wielu nie potrafiło rozróżnić jego współczesnej osoby opisywanej na płycie z 16letnim alter ego, ponieważ obie te postacie wykreował równie przekonująco. Ale np. w słynnym już Backstreet Freestyle pozostawił podpowiedź: Goddamn I feel amazing, damn I’m in the matrix, co pokazuje, że z perspektywy współczesności, tamto życie pełne lasek, gangsterki i alkoholu było tylko matrixem w porównaniu do tego jak powinno się żyć. Kończąc tą i tak przydługawą analizę, Good Kid Maad City to klasyk hip hopu, który zainspiruje i będzie inspirował następne pokolenia.

[W.B]


 

44

Poprzedni album Loveless, wydany w 1991 roku, był absolutem, do którego jestem w stanie się modlić. To wybitne osiągnięcie sztuki, boski artefakt, którego pochodzenia i powstania nie jestem w stanie wytłumaczyć. Słucham i fascynuje się nim nieprzerwanie od paru lat i dalej jestem w stanie powiedzieć o nim jedynie 30% tego, co można faktycznie powiedzieć. To najlepszy album lat 90 tych, najlepszy album muzyki gitarowej, a MBV to zespół, który odkrył Amerykę i wymyślił gitary na nowo. Tyle z wstępu i tylko pozornej przesady. Powrócili. I choć nikt w to do końca nie wierzył, kiedy w 2008 roku zespół ogłosił reaktywację od razu pojawiły się spekulacje na temat nowego albumu. Oczywiście Kevin Shields skrupulatnie przesuwał datę premiery niejednokrotnie mówiąc, że album jest już w sumie gotowy, że w zasadzie to już wychodzi, ale coś tam coś tam. I tak to trwało, ludzie czekali, mieli nadzieję i brali słowa Shieldsa na poważnie podczas gdy ten po prostu trollował. Aż w końcu, w lutym 2013 stało się. Album został wydany bez zapowiedzi, bez kampanii reklamowej, bez sztampy i gwiazdorzenia, wrzucony na niewydolny serwer. Czyli w zasadzie wszystko w duchu Shoegaze’owej idei. O ile na Loveless można było myślami dostrzec ciepłe i słoneczne krajobrazy, o tyle m b v to chłodny, lodowy klimat. Brzmienie jest ciężkie i surowe, pierwsze trzy kawałki zasypują przesterami, które tylko ten zespół mógł wytworzyć. W Only Tomorrow i Who Sees You od razu rozpoznajemy tak charakterystyczne dla zespołu brzmienie perfekcyjnie opanowanego hałasu i zabieg kompozycyjny polegający na wzmaganiu się napięcia; najpierw mamy chaotyczny riff, Bilinde i Shelidsa na wokalu, a potem gitarową wariację i totalną rozwałkę. Jedna tekstura gitarowa nakłada się na drugą i wszystko staje się jeszcze głośniejsze. Kawałki jak Is This And Yes, Nothing Is i Wonder 2 to odpowiedzi dla sceptyków, dla których ten album to nic nowego, a tylko odgrywanie tego samego co znamy od 20 lat. W szczególności zwróćcie uwagę na Nothing Is i Wonder 2, bo są tam zawarte zupełnie nowe rzeczy, którymi zespół zawstydza nawet Radiohead. Chodzi mi o konstrukcję utworów, ich mechaniczność i, zważywszy na zespół używający w głównej mierze gitar, używanie nowatorskich rozwiązań jak np. automat perkusyjny w Wonder 2. m b v to chyba najbardziej nieprzewidywalny twór grupy, który mimo że trudny w odbiorze, miejscami staje się bardzo przebojowy i młodzieżowy. To także solidnie zrobiony album, tak solidnie i perfekcyjnie jak tylko Shields potrafi i próżno szukać podobnego do niego w ostatnich latach.

[W.B.]


 

033

Szczerze mówiąc, dawno nie mieliśmy czegoś takiego w muzyce. Powrotu zespołu, który za swoich czasów świętował triumfy, zdążył stać się legendą, rozpaść się, by powrócić po 12 latach w jeszcze lepszej odsłonie, w jeszcze lepszej formie. The Seer to album poniekąd łączący oba wcielenia Swansów. Michael Gira wielokrotnie powtarzał, że zawarte są na nim inspiracje, które formowały go jako artystę przez ostatnie 30 lat. Kompozycje przekraczające 15 minut, opierają się o powolnie rozwijający się monumentalizm, który operując głośnością, ciężkością, buduje napięcie i zmusza słuchacza do uczestniczenia w pewnym rytuale, gdzie stojącym w centrum szamanem jest Gira. I trzeba wykazać się nie lada skupieniem i cierpliwością by przetrwać około 7 minutową perkusyjną kanonadę w samym środku The Apostate. Fascynujące jest to jakiego używają instrumentarium, które jest bardzo klasyczne jak na tworzenie tego typu muzyki(bez żadnych dodatków) i jaki oryginalny efekt potrafią z niego wycisnąć. Równie fascynujące jest także to jak potrafią kontrolować dźwięk i jak Gira w dowolnych momentach przetwarza szalejący muzyczny drone’owy huragan na piosenki. Apropo piosenek to The Seer oferuje ich całkiem sporo w tradycyjnej formie jak np. przepiękna folkowa ballada Song For A Warior, gdzie wokalnie udziela się Karen O z Yeah Yeah Yeahs. Jednak Swansi wypadają najlepiej na żywo. Stają się jeszcze większą bestią, a ich koncerty momentami są nie do przetrwania. Każdy ich występ to totalny mistycyzm, pokaz męstwa i przywództwa. Podobnie jak na płytach, na żywo budują napięcie niewyobrażalnie potężną głośnością, a pomiędzy muzykami wyczuwalna jest pewnego rodzaju wieź, jakaś moc, która wytwarza się w momencie grania. Wszystko to na naszych oczach. Biorąc pod uwagę, że żyjemy w czasach kiedy dostęp do muzyki jest powszechny jak jeszcze nigdy dotąd, a czasy kiedy przeciętny słuchacz zatapiał się w jednym albumie na miesiąc dawno już minęły, to wydawanie dwugodzinnego kolosa jest bezkompromisowym posunięciem pełnym szczerości, stojącym w jakiejś szalonej opozycji do współczesnego pojmowania słuchania muzyki. I pewnie to jest powód, dla którego nowi Swansi nagrywają tak porażająco dobre albumy i stają się jednym z najważniejszych zespołów naszych czasów.

[W.B.]


 

022

Kolejny wielki powrót po latach, tym razem piętnastu. D’Angelo to człowiek obdarzony nieprawdopodobną charyzmą i najczarniejszą duszą ze wszystkich artystów jakich widziałem na żywo. To specjalnie dla niego pojechałem na Openera, a jego koncert był jednym z najlepszych muzycznych przeżyć. Bo nigdy nie przypuszczałem, że muzyka neo soulowa będzie w stanie mnie tak rozruszać i stanie się ciężką konkurencją dla reszty świata muzyki tanecznej. Już 20 lat temu za sprawą albumów Brown Sugar i Voodoo, D’Angelo został okrzyknięty Bogiem nowego soulu i człowiekiem, który na nowo odkrył czarną muzykę. Hip-hop, Soul, R’N’B, Jazz – tymi gatunkami żongluje jak tylko chce, operując ich elementami na każdy możliwy sposób. Śmiało można powiedzieć, że ten człowiek dla czarnej muzyki jest tym czym My Bloody Valentine dla muzyki gitarowej, także jego niespodziewany powrót można porównać do tego jaki zaserwowali nam MBV. Black Messiah nie jest może aż takim dziełem jak Voodoo, ale jest najlepszą i najsłuszniejszą kontynuacją rozwoju artystycznego na jaki można było liczyć. Pierwsze co rzuca się po przesłuchaniu albumu to to, że po 15 latach milczenia D’Angelo stał się dojrzałym i spełnionym artystą, który przestał bawić się w badguya i oddał się w pełni muzyce. Piosenki pod względem kompozycji są miejscami bardzo rozbudowane, szczególną uwagę należy zwrócić na rolę gitar, które w porównaniu do poprzednich albumów, wyszły zdecydowanie na pierwszy plan i momentami wiodą prym. Niby prosty zabieg, ale wychodzi to piorunująco jak np. w jednym z największych highlightów albumu jakim jest 1000 Deaths, gdzie przesterowany wokal jest usunięty w cień i daje pole do popisów kosmicznym riffom. Czy np. The Charade, przepiękny i chyba najlepszy utwór z całej płyty, który dedykowany jest ofiarom policyjnej przemocy (This one is called The Chared. Its for the victims of police burtalitytymi słowami zawsze rozpoczyna go grać na koncertach). Zauważcie z jaką łatwością motyw przewodni, oparty o wokal, jest doskonale dopasowany do wszelkiego instrumentarium jakie znajduje się wokół. Mamy także klasyczny romantyk w postaci Really Love i pamiętam kiedy D grał go na Openerze – odziany w kapelusz i indiańskie ponczo, nagi ze swoimi emocjami, szczery z publicznością. Taki vibe jaki znajdziemy w tym kawałku jest nie do podjebania przez żadnego artystę. 15 lat w muzyce to dużo, a mimo to D’Angelo nie korzysta tu z nowych muzycznych wymysłów i trendów, nawet takich, które nie zniszczyłyby klimatu, a mogłyby wzbogacić kompozycję. Black Messiah to rewelacyjnie wyprodukowany album(dzięki pomocy perkusisty z The Roots), który na tle współczesnych brzmień staje się różnorodnością samą w sobie i jest powrotem jednego z największych artystów ostatnich 20 lat, u którego niejeden Frank Ocean czy inna FKA Twigs ma spory dług.

[W.B.]


 

011

No i dotarliśmy na szczyt. Czy kogoś zaskakuje ten wybór? Czy ktoś miał wątpliwości po takim albumie jakim był Good Kid Maad City, że najwybitniejszy raper naszych czasów powróci ze zwiększoną potęgą? O ile GKMC można było zarzucić miejscami kompozycyjne niedociągnięcia i uproszczenia, to To Pimp A Butterfly pod tym względem jest totalnym wymiataczem i czochraczem neuronów. Kendrick postawił na swoich dobrych kumpli: Dr. Dre, Flying Lotusa, Thundercata i Kamasi Washingtona. Począwszy od pierwszego sampla every nigger is a star, aż po zamykający całość wywiad z 2Paciem jest to album perfekcyjny. Zacznijmy od tego, że Kendrick postanowił utrzeć nosa wszystkim gimbusiarskim fanom, którzy szaleli w klubach do Backstreet Freestyle, i nagrać płytę idącą w zupełnie inną stronę. Już po openingowym sztosie Whesley’s Theory słyszymy, że będzie to płyta całkowicie inna od poprzedniej, na której wartość muzyczna będzie szła łeb w łeb z wartością merytoryczną. Doskonałym na to przykładem jest drugi w kolejności For Free?(Interlude), gdzie Kendrick sprzeciwia się kobiecej dominacji w seksie (This dick ain’t free), doskonale opanowując (wręcz zabijając) przy tym jazzowy podkład. Nawiasem mówiąc, seks w dowcipny, delikatny i inteligentny sposób towarzyszy całej płycie jak np. w These Walls. Dalej mamy King Kunte, oszczędny kawałek, opierający się na zajebiście bujającym bassie i to o wiele lepszym niż nie jeden trapowy wałek. Brak trapów i ukłon w stronę rozległych soulowo funkowych kompozycji jest świadomym zabiegiem, którym Kendrick pokazuje jaka jest różnica między hip hopem a imprezowymi bangierami. Taka jest właśnie esencja tego albumu i jeden z powodów, dla których jest to numer 1. Pod względem produkcji i kompozycji jest to pewnego rodzaju jądro, do którego są doklejane różne elementy. Jeśli coś powoduje, że dany element niszczy całą strukturę, kompozycję i nie pasuje Kendrickowi, to jest on z całego albumu natychmiast usuwany, stąd ta ostateczna bezbłędność. Nawet taki prosty zabieg jak przemieszczanie się dźwięku z jednego kanału do drugiego w utworze u, wpływa na emocje i stawia słuchacza w samym środku opowieści. Także okładka(która i na Maad City była idealnie dopasowana), jest cholernie sugestywna, a porównanie znajduję jedynie w tej z Endtroducing…. Co do bangierów, jedyny to tak naprawdę Alright, współczesny manifest czarnoskórych, który odgrywa mniej więcej taką samą rolę co kiedyś Bring The Noise. I ten filmik jest chyba tego najlepszym przykładem. My może tego jeszcze nie rozumiemy, na pewno nie na taką skalę, ale dla tych ludzi, Kendrick jest współczesnym Jezusem, mędrcem, liderem i przywódcą, który poprzez swoje nauki, niejednego dzieciaka żyjącego w gettcie odwiedzie od handlu dragami i kradzieżami. Pitchfork nazwał ten album Black as fuck i mimo kolokwializmu, jest to chyba najbardziej trafne stwierdzenie oddające jego społeczny aspekt. Lamar osiągnął tu swój absolutny szczyt, stał się genialnym performerem, pełnym charyzmy i dojrzałości. Osiągnął wyższy stopień kreatywności niedostępny na co dzień dla innych artystów. Naprawdę bardzo dziwi mnie brak dychy na większości opiniotwórczych i liczących się portali. W sensie, co musiałoby jeszcze zaistnieć, znaleźć się w nagraniu (szczególnie z perspektywy płyty hip-hopowej), ażeby dostać najwyższą notę? Dobra, chcecie to to powiem: To Pimp A Butterfly jest najlepszym hip hopowym albumem od czasów Madvillainy, takim, który jest na równi z Black Star czy Liquid Sword. I ten oto monument spadł za naszych czasów. Tu i teraz.

[W.B.]

Drogi czytelniku, jeżeli dotarłeś aż tutaj, to należy ci się Scooby chrupka.