Dynasonic
Pierwszy koncert festiwalu był dla mnie jednym z ważniejszych punktów tego dnia. Trio Dynasonic gra duszny, minimalistyczny i transowy dub, a na scenie eksperymentalnej zaprezentowali swój materiał z ostatniej epki. Można powiedzieć, że tak jak w zeszłym roku polskim highlightem eksperymentów gitarowych był zespół Lonker See, tak w tym roku było to Dynasonic. Solidny produkt na poziomie, godny promowania za granicą. ~W.B.
6.5/10
The Comet is Coming
Zwykle na festiwalach można narzekać na brak jazzu, ale w tym roku OFF skrzętnie wypełniał tę lukę. Pierwszym jazzowem akcentem byli Brytyjczycy grający fusion z mocno elektronicznym pazurem. I tu zaczął się pierwszy problem, bo o ile samej technice grania i kondycji koncertowej nie można nic zarzucić, tak nagłośnienie momentami było mocno średnie, a dźwięki syntezatora zagłuszały całą resztę. Dziwne, bo sam koncert odbył się na Scenie Leśnej, która najlepsze nagłośnienie zawsze posiadała. Sama ich muzyka, pokazuje, że jazz w dalszym ciągu może być elementem łączącym się z innymi gatunkami, gdyż momentami wchodzili w rejony mocno taneczne, a nawet dubstepowe. ~W.B.
6.5/10
slowtai
Do tradycji OFFa przeszły mocne koncerty w namiocie Trójki (a w tym roku również pod patronatem Taurona), które w żargonie sportowym ustawiały przebieg reszty festiwalu. Zwykle były to występy zespołów/artystów, którzy niedługo potem zostali uznani w branży muzycznej za najlepsze nowości. W tym roku OFF na dobre rozpoczął się od jednego z najgłośniejszych debiutów tego roku – występu młodego angielskiego rapera Tayona Keymone Framptona znanego jako slowtai, który okazał się moim ulubionym ze wszystkich zaprezentowanych w historii festiwalu, przedstawicieli młodego pokolenia tego właśnie gatunku. Slowtai zrobił z cloudrapowego koncertu punkowy młyn, klimatem przypominający angielskie derby na kartofliskach. Chłopak miał niebywały kontakt z publicznością, w dodatku zapraszał najaktywniejszych fanów spod sceny do siebie, by wspólnie zarapować, potańczyć, czy zrobić zdjęcia. To wszystko wydaje się przaśne, ale przynajmniej w asyście kolegów potrafił odbić piłkę mocnymi bangerami. Będą z niego ludzie! ~A.D.
7.5/10
Lebanon Hanover
To jeden z najgłośniejszych post-punkowych projektów ostatnich lat, który szerokiej publiczności znany jest przede wszystkim z utworu Gallowdance – każdemu miłośnikowi Joy Division, tumbrla oraz nihilizmu YouTube musiał kiedyś zaproponować ten kawałek.. chyba nie muszę dodawać jaka była reakcja ludzi na te charaktersytyczne riffy tego hitu. Miałem wrażenie, że wraz z kolejnym utworem Larissa i William redukowali swój dystans do publiczności – jakby poczuli, że mogą pozwolić sobie na ściągnięcie masek. William dał się porwać tańcu, a z nim zgromadzeni pod sceną. Utwór Totally Tot zabrzmiał o wiele lepiej niż w wersji studyjnej – uzupełniony pętlą gitarową, brzmiał jeszcze bardziej tanecznie i energicznie. Przyjemny koncert, choć jak się okazało była to tylko i aż cisza przed burzą. ~A.D.
7/10
Durand Jones & Indications
W festiwalowej prasówce opisującej zespół pojawia się wspomnienie legendarnego Gilla Scott-Herona. Sam fakt przytoczenia tego nieżyjącego geniusza soulu i funku, sprawił, że nie mogłem ominąć Duranda Jones’a i jego ekipy. Ich albumy faktycznie czerpią sporo z amerykańskiej tradycji soulu i funku, ale są to bardziej powolne ballady o miłości, bardzo piękne, ale jednak mało żywotne. Natomiast na żywo nawet i one zyskały na większej mocy i energii. Dodatkowo wokalista, który przy bardziej odjechanych utworach wcielał się w James’a Brown’a i szalał na scenie, a jego głos momentami był tak silny, tak porażający, że nie sposób było odejść spod sceny. Faktycznie, więcej było powolnego materiału z albumów, ale charyzma całego zespołu i ten magiczny vibe, sprawiły, że ja osobiście cofnąłem się do lat 70-tych. ~W.B.
7/10
black midi
Na OFFa przyjeżdża się przede wszystkim dla niespodzianek – to brzmi jak truizm, ale faktycznie odkrywanie nowych rzeczy w dużych ilościach stanowi nieodłączną (i na szczęście bardzo pozytywną) cechą tego festiwalu. Jak to z odkryciami często bywa, o owym projekcie dowiedziałem się na chwilę przed ich występem.. z Instagrama kolegi, który spotkał członków zespołu w strefie OFFmarket. Black midi okazali się absolutnym objawieniem festiwalu. Fakt, że chłopaki reprezentują bardzo niszowy i dość zapomniany gatunek jakim jest math-rock, ale ma się wrażenie, że ta stylistyka idealnie wpisuje się w ich młodzieńczy temperament, co nawet może sugerować sama nazwa zespołu. Nie na wyrost będzie stwierdzenie, że chłopaki grali jak maszyny – w ich muzyce tak sporo się działo jakby to wszystko było pół żartem-pół serio.. swoją dynamiką, jazgotliwością i jajcarstwem przypominali mi pamiętny koncert hiszpańskiego duetu Za! na Tauronie 2013. Publiczność wręcz oszalała na ich punkcie, a w owym szaleństwie doznałem kontuzji palca.
PS: Podobnie jak Grupa Operacyjna (tak, dokładnie ta z Mieszkiem i Ziemowitem) black midi uważa, że sportem życiowym jest żużel. ~A.D.
9/10
OM
Stonerowe trio powstało na skutek rozpadu legendarnego zespołu Sleep. W zeszłym roku wspomniane legendy powróciły z bardzo udanym albumem, a wokalista i jednocześnie basista w tym momencie aktywnie prowadzi oba zespoły. Nigdy nie widziałem, a może nawet nie wyobrażałem sobie, że gitara basowa może być tak silnym i potężnym instrumentem. Al Cisneros wyłuskał z niej całe spektrum możliwości i brzmień – raz łagodne, typowo basowe, a zaraz potem mocno przesterowane, zastępujące typowo rockowe instrumentarium. Tak też przechodzili płynnie z jednego utworu do drugiego, wprowadzając w trans typowy dla stoner rocka i doom metalu. ~W.B.
7/10
Jarvis Cocker
O Jarvisie wiedziałem, że jest świrem. Co prawda jego wiek zapewne nie pozwala już na większe sceniczne ekscesy, ale wystarczy przypomnieć słynne wtargnięcie na scenę podczas koncertu Michaela Jacksona, a potem tłumaczenie, iż ”wkurwiało go, że Jackson robi z siebie Jezusa”, by zrozumieć, że Jarvis potrafił być nieprzewidywalnym typem. Bardzo chciałem przygotować się na ten koncert muzycznie i co prawda zagrał parę utworów z solowej twórczości i jeden z repertuaru Pulp, ale niestety większość materiału to rzeczy nowe i niewydane. Na scenie z Jarvisa wybuchła szaleńcza charyzma, wił się, tworzył różne dziwne pozy ze swojego ciała i doskonale współgrał z muzyką. W tej kwestii spokojnie można go porównać do Nick’a Cave’a, chociaż w odróżnieniu od niego, Jarvis jest większym jajcarzem i czasami nie wiadomo co traktuje poważnie, a co jako żart. Oprócz muzyki było więc sporo gadania. Jarvis zrobił wykład o tym, iż należy się dzielić z drugim człowiekiem, więc on podzieli się z nami pierniczkami, którymi rzucał ze sceny w publikę. Potem zaś opowiedział o strachu i tego czego się boi. Zszedł do ludzi z pierwszego rzędu i poprosił jedną dziewczynę by powiedziała czego ona się boi. Odpowiedziała, że tego, iż ta noc zaraz się skończy. Wtedy Jarvis walnął monolog o tym, że faktycznie ta noc się skończy fizycznie, ale będzie w naszych głowach i sercach na zawsze, a on będzie ją pamiętać do końca życia. Już w trakcie tego występu miałem wrażenie, że ten szaman coś ze mną robi, a to co mówi jest mega sugestywne, nawet jeśli miało być tylko żartem, co też nie było oczywiste. Jarvis jest jedną z tych prawdziwych rockowych gwiazd, które mimo swojego wieku dalej poszukują jakichś nowych dróg i starają wymyślić się na nowo. Ja nie zapomnę tej nocy do końca życia. ~W.B.
8/10
Gaslamp Killer
Pozostając w klimatach świrów, na scenie leśnej pojawił się dj, na którego czekałem najbardziej. Nigdy chyba nie widziałem żeby ktoś tak bardzo wczuwał się do muzyki puszczanej zza konsolety. Jego ruchy, czasami były ściśle powiązane z tym jak grał, a czasem było to tylko wrażenie i nadmierna ekspresja. Grał bardzo dużo basowej muzyki, eksperymentalnego trapu, niewydane utwory Eproma i Amona Tobina, a także sporo produkcji Rasa G, który zmarł kilka dni temu. Jego świrowanie nie polegało tylko na ekspresyjnym zachowaniu, ale też na kontakcie z publicznością, bez pardonu wykrzykiwał, że ”pierdolić USA, ale przynajmniej mamy stamtąd dobrą muzykę!”, albo, że ”przyjechał do Polski na jedną noc, NA JEDNĄ PIERDOLONĄ NOC PROSTO Z LOS ANGELES” prosząc tym samym by publika dała z siebie wszystko. Mówił też sporo o energii, duchowości, poruszał kwestie współczesnych problemów świata, unikając przy tym polityki. Bez problemu można uznać, że w kwestii nocnych dj setów tegorocznego OFFa Gaslamp wygrywa. ~W.B.
7.5/10
Jan – Rapowanie
Ogłoszenie Janka na OFFie wywołało wiele negatywnych komentarzy, ale chyba więcej było w tym pobłażliwego uśmiechu i dowcipu. Sam raper na koncercie wspomniał, że również nie wie skąd to zaproszenie, ale trzeba przecierać nowe szlaki. Osobiście myślałem, że faktycznie na jego występ nikt nie przyjdzie, ale ku mojemu zdziwieniu pod sceną znalazło się trochę osób, głównie ci którzy chcieli sprawdzić skąd tyle zamieszania, ale również tacy, którzy teksty znali całkiem dobrze. Mimo to koncert skończył się dosyć szybko, przez co miałem wrażenie, że Janek oczekiwał więcej od publiczności. Czy był to zły wybór organizatorów? Niekoniecznie. Był to pewnie jakiś kompromis w połączeniu alternatywy z mainstreamem i dla samego wykonawcy i publiczności, która jednak nie pozostawiła na nim dobrego słowa. ~W.B.
6/10
EABS
W kategorii jazzu był to na bank najlepszy występ i jeden z najlepszych tegorocznej edycji. Pochodzący z Wrocławia kilkunastu osobowy skład, którego założycielem jest Spisek Jednego, wywodzi się z hip-hopowych korzeni i jego tradycji, czego również daje wyraz w swojej muzyce i grze na żywo. Na szczególną uwagę zasługuje Jakub Kurek grający na trąbce, którego ktoś w tłumie obok mnie nazwał polskim Miles’em Davisem. Może trochę na wyrost, ale fakt faktem, że zarówno Kurek jak i każdy z tych muzyków byli doskonali technicznie, czuli siebie nawzajem i porozumiewali się bez słów co w jazzie jest najważniejszą rzeczą. EABS pokazali, że pomimo zmiany trendów muzycznych, w dalszym ciągu możemy być dumni z polskiego jazzu. ~W.B.
7.5/10
Dezerter gra „The Underground of Poland”
Kolejną tradycją OFF Festivalu jest zapraszanie legendarnych polskich kapel wykonujących materiał ze swoich klasycznych płyt. Po Siekierze, SBB, czy Kaziku przyszedł czas na Dezertera. Punk absolutnie nie umarł. „Kiedyś byliśmy młodzi i wkurwieni. Teraz jesteśmy starzy i też jesteśmy wkurwieni.” To chyba najbardziej doniosłe słowa jakie usłyszałem w tym roku na OFFie. ~A.D.
8/10
Bamba Pana & Makiaveli
Ostatnio przerabiając dyskografię Fela Kuti zacząłem się zastanawiać jak to jest, że rasa czarnych, która przeżyła tak potężne wyniszczenie nie tylko w USA, ale również w rodzimych krajach Afryki, potrafi wytworzyć muzykę tak szczęśliwą i radosną? Za każdym razem gdy na OFFie pojawiają się wykonawcy z Afryki namiot eksperymentalny przeradza się w najdzikszą wixę festiwalu, a publika nie ma dość ani na chwilę. Ata Kak, Janka Nabay, King Ayisoba, a w tym roku Bamba Pana & Makiaveli z Tanzanii. To co grali wydaje się być totalnie kosmiczną wersją footworku, szybkie tempo, sample afrykańskich bębnów zapętlone i powtarzane do upadłego, a do tego Makiaveli, który w ich rodzimym języku rapuje z doskonałą precyzją. Szczęśliwie dla ludzi, którzy nie widzieli ich tego dnia, można było nadrobić zaległość w niedzielę, gdyż po odwołaniu Octaviana, duet z Tanzanii zajął jego miejsce na scenie leśnej i powtórzył epicką wixę. ~W.B.
7/10
Electric Wizards
Wielu festiwalowiczów czekało tego dnia na Foals, którzy byli typowani na najmocniejszy punkt festiwalu, jednak godzinę przed ich występem miał miejsce koncert angielskiej heavy metalowej grupy, który przeszedł moje najśmielsze oczekiwania względem wrażeń audiowizualnych. Piotr Metz kiedyś wspominał, że w opisywaniu muzyki najważniejszy jest subiektywizm, gdyż to wszystko opiera się przede wszystkim na emocjach. Obiektywne opisanie koncertu Electric Wizards wydaje się zatem rzeczą głupią, nierealną oraz bezcelową, kiedy pomyślę sobie jaką radość dawały mi te niebywałe psychodeliczne solówki. Ładunek emocji, który wydobywali z giatr był porównywalny z niezapomnianymi koncertami slowdive czy rodzimego Tides from Nebula. Dodatkowym atutem były wizualizacje przedstawiające kolaże starych horrorów, filmów o gangach motocyklowych oraz bombie atomowej, które idealnie pokrywały się z moją percepcją. Electric Wizards to faktycznie są czarodzieje. Po ich koncercie było mi bardzo przykro, że trwał tylko godzinę, a przecież jeszcze tego dnia czekało na nas sporo fantastycznych momentów. ~A.D.
8.5/10
Foals
No i przyszedł czas na nich! To jedna z najpopularniejszych o ile nie najpopularniejsza kapela, którą udało się ściągnąć w całej historii OFF Festivalu, dlatego nie ma wątpliwości, że to właśnie ich koncert wzbudził największe zainteresowanie wypełniając po brzegi pole pod główną sceną. Nie jestem przyzwyczajony do koncertów na OFFie, gdzie znam większość piosenek zespołów, na które się wybieram, ale z koncertem Foalsów było zupełnie inaczej, przede wszystkim dlatego, że dorastałem z ich muzyką, także jest to kapela, do której mam ogromny sentyment. Pamiętam jak wczoraj kiedy wciągałem się w dźwięki jednego z ich pierwszych hitów Olympic Airwaves, który znalazł się w soundtracku gry FIFA 09. Następnie Spanish Sahara wylądowała jako jeden z pierwszych numerów na moim pierwszym odtwarzaczu mp3. Później było już samo wtajemniczanie się w albumy, które od lat utrzymują bardzo podobny i dobry poziom. Ale przejdę już do samego koncertu. Po zajebistym występie Electric Wizards miałem spore obawy, że Foals może już tak bardzo nie porwać.. ale moje obawy zostały bardzo szybko rozwiane przez Yannisa i spółkę świetnie dobraną setlistą – sprawdzone klasyki (mocne Inhaler, wspomniana wcześniej Spanish Sahara, czy My Number, o którym zaraz wspomnę) oraz solidne nowe numery (In Degrees, Black Bull). Gdy zaczęli grać szlagier My number, który jest najbardziej znanym singlem zespołu w Polsce (zapewne przez ostatnią reklamę Lecha) to pierwszy raz spotkałem się z sytuacją, że nagle cała publiczność, nawet ta zgromadzona na obrzerzach zaczynała skakać i zdzierać gardło w niebogłosy YOU DON’T HAVE MY NUMER. Na pewno jeden z najciekawszych momentów OFF Festivalu ostatnich lat. Balanga – oby więcej takich headlinerów! ~A.D.
9/10
Ammar 808
Dla redaktora Bartuli najlepszym klubowym występem festiwalu był Gaslap Killer. Według mnie lepiej zaprezentował się pochodzący z Tunezji Sofyaan Ben Youssef – mózg projektu Ammar 808, choć obaj artyści posiadają dość podobne fascynacje sci-fi i kosmosem, co widać i słychać w ich kawałkach. Jak słusznie zauważył powszechnie znany wieszcz muzyczny Wychowany na Trójce, Sofyaan z daleka wygląda jak Zbigniew Hołdys hehe.. ok zatrzymajmy tę karuzelę obłudy. To nie był występ strikte techno. Tunezyjczyk swoją TR-808 zgrabnie przechodził pomiędzy dancehallem, gabberem, co powodowało, że nie było nudno i nie chciało się schodzić z parkietu. Oczywiście każdy z utworów był utrzymany w arabskiej stylistyce. Jedyną rzeczą, do której można się było przyczepić był brak płynnych przejść pomiędzy niektórymi utworami, ale dla offowej publiczności nie stanowi to większego problemu. To było fantastyczne zakończenie drugiego dnia festiwalu. ~A.D.
9/10
Tuzza
Polski rap jest teraz na wyżynach i pojawia się niemal na każdym festiwalu. Jednak na OFFie pojawiał się już od dawna, wystarczy przypomnieć sobie Kaliber 44 czy Moleste grającą ”Skandal”. Na obu tych koncertach byłem, ale takiego zaangażowania publiczności na koncercie rapowym o godzinie 16 nie widziałem nigdy. Nie dość, że ludzie doskonale znali teksty, to jeszcze rozkręcili całkiem pokaźne pogo, czego nie spodziewali się sami raperzy. Sam duet ma ciężki, oryginalny styl, pijackie, bełkotliwe flow, miesza się tu z autotunem co w konsekwencji daje mocno psychodeliczne brzmienie, a do tego ich uliczne, mroczne teksty wprowadziły w klimat nawet przy popołudniowej słonecznej pogodzie. ~W.B.
6.5/10
P.Unity
Pisząc samą tą relację dociera do mnie ile jest świetnych polskich zespołów, o których mało kto wie, a które bez problemu mogłyby być obecne w mainstreamie i nie wpłynęłoby to źle na ich artystyczną stronę. P.Unity to kolejny taki przykład. Również jazz, ale przede wszystkim funk i soul. Kontynuując tradycje tych najlepszych jak Funkadelica czy Parliament, czują tego ducha i nie brzmią jak polska kalka zachodnich wykonawców. Na scenie mieli bogate instrumentarium dzięki czemu w stu procentach można było poczuć funkową, koncertową energię. Szkoda, że zagrali wcześnie, bo bez problemu nadawaliby się na główną scenę w późniejszej porze. ~W.B.
7/10
Zespół Pieśni i Tańca ”Śląsk”
Pamiętam jak w 2013 roku na OFFie zagrał Wodecki i jeszcze przed koncertem traktowałem to jako żart, na którym muszę się pojawić żeby posłuchać Pszczółki Mai. Ku mojemu zdziwieniu był to jeden z najlepszych koncertów tamtej edycji. Zespół Pieśni i Tańca 'Śląsk’ był kolejnym tego typu koncertem, niby żartem, ale jak już się na nim pojawisz to wsiąkasz bez granic. Szczególnie, że oprawa wizualna była niesamowita, na scenie było około 50 tancerzy i tancerek, którzy co utwór zmieniali stroje, mieli bogato zaaranżowaną choreografię, która bawiła i zachwycała. Zespół znam najbardziej z historii o Davidzie Bowiem i Warszawie, więc dobrze było w końcu usłyszeć na żywo skąd wzięła się ta inspiracja. ~W.B.
8/10
Stereolab
Najpopularniejszym zespołem i headlinerem tej edycji byli Foalsi, ale pod względem statusu osiągnięć czysto muzycznych najważniejszym zespołem było Stereolab. Grupa, która zawsze wydawała albumy genialne, bardzo dobre, albo dobre, reaktywowała się pod koniec zeszłego roku by w 2019 dać serię koncertów i od razu media ogłosiły, że jest to najważniejszy powrót tego roku. Pierwsza piosenka i już narzekam na nagłośnienie – ZA CICHO. Trwało to jeszcze przez dwie następne, ale i tak o dwie za dużo, gdyż każda jedna była mini światem muzycznym odrębnym od poprzedniego. To niesamowite jak zgrabnie łączą krautrock, shoegaze i lounge w popowy i przystępny sposób. Technicznie, podobnie zresztą jak Foalsi, byli perfekcyjni. Widać, że utwory mają dopracowane co do joty. Zdecydowanym highlightem koncertu był ”Metronomic Underground” – krautrockowy hit, trwający 7 minut, gdzie splot głosów wokalnych nadawał atmosfery uczestniczenia w czymś potężnym i magicznym. Takie momenty zapamiętuje się do końca życia i dla takich warto przyjeżdżać na festiwale. ~W.B.
9/10
Daughters
Wadą bycia fotografem na festiwalu jest to, że gdy na początku koncertu jednego z twoich ulubionych zespołów zaczną występ od Twojego ulubionego numeru (w tym przypadku było to The Reason They Hate Me) staje się przed dylematem czy zacząć skakać z radości i rzucać się w publikę, czy opanować emocje i wykonywać dobrze swoje zadanie walcząc o jak najlepsze ujęcia.. oczywiście stając się przy tym wrogiem nr 1 fanek z pierwszych rzędów… Jasne, że wybrałem tą drugą opcję, bo w przeciwnym razie nie mógłbym się z Wami podzielić tymi zdjęciami i pewnie jeszcze kolejnymi. Występ składał się przede wszystkim z utworów z ostatniej płyty You Won’t Get What You Want, która narobiła sporo hałasu w mediach muzycznych – znany vloger Anthony Fontano umieścił ją na 1. miejscu na swojej liście ulubionych albumów roku 2018. W repertuarze nie zabrakło również starszych utworów – moje ulubione The Virgin i The Hit wgniotły w parkiet. Frontman Alexis Marshall szalał na scenie (i przed nią), a cały namiot wręcz rozsadzało z energi i jazgotu gitar. I tutaj niestety musimy przejść do wad, bo właśnie to nagłośnienie nie było najlepsze (+ notoryczne problemy z mikrofonem wokalisty) oraz… myślę, że wszyscy powinni być ze mną zgodni jeśli napiszę, że organizowanie na NAJMNIEJSZEJ scenie koncertu zespołu, którego świeża płyta ląduje na szczytach notowań, jest nieporozumieniem. Mam nadzieję, że organizatorzy wezmą nauczkę i nie będzie podobnych problemów w przyszłości. ~A.D.
8.5/10
Neneh Cherry
Podczas gdy w namiocie Sceny Eksperymentalnej trwała walka o życie i każdy metr kwadratowy by być blisko Daughters, na Scenie Leśnej zagrała jedna z najpopularniejszych gwiazd trip-hopu lat 90-tych. Co prawda daleko jej do poziomu Portishead czy Massive Attack, ale fakt, że Neneh Cherry stara się rozwijać, a jej ostatnia płyta jest zwrotem w bardziej ascetyczne aranżacje niż te popowe, z których głównie jest znana. Koncert był naprawdę pięknym zjawiskiem, nie sądziłem, że z tych kompozycji można wycisnąć tyle basu, a sama wokalistka umiejętnie poruszała się po znanych jej rejonach jak wspomniany trip-hop, dub czy pop. Przygotowany byłem na spokojne smutne ballady, a oprócz nich dostałem rozwiniętą taneczną elektronikę. Przez ostatnią dekadę jej popularność mocno przygasła i jest jedną z tych starszych artystek walczących o przetrwanie, a mimo to dalej ma pomysł na siebie i stara się szukać nowych rozwiązań. ~W.B.
7/10
Suede
Headlinerzy ostatniego dnia to zdecydowanie największa legenda tej edycji. Jako jeden z najważniejszych zespołów brit popu idealnie wpisują się w konwencję zapraszania starych rockowych zespołów. Chociaż podczas koncertu można było mieć wrażenie, że jest to bardziej blaknąca gwiazda chcąca odzyskać swój dawny blask. To jak wokalista szalał, wczuwał się w piosenki napisane 20 lat temu, waliło totalnym patosem. Produkował się dla publiczności tak bardzo, że jego zachowanie było momentami mocno przesadzone i dramatyczne, jakby za chwilę miał umrzeć. Paradoksalnie nie było to ani trochę sztuczne. Podobnie jak na albumach, Brett Anderson robił to wszystko z taką szczerością i zaangażowaniem, że jestem w stanie mu uwierzyć w każde padnięcie na kolana i czołganie się po scenie, które widziałem. Bardziej miałem wrażenie, że może znów chce być w latach 90-tych gdy Suede świętowało triumfy, dlatego robił wszystko co gwiazda rocka może zrobić by uszczęśliwić publiczność. Widać tu też uderzającą różnicę między Andersonem, a Jarvisem Cockerem. Ten drugi zamiast uszczęśliwiać publiczność, gra z nią, bawi się swoim statusem legendy i jest wolny, pomimo, iż również jest trochę zapomniany. Suede dali koncert patetyczny, ale taki też jest duch brit popu i glam rocka, którego to ducha czuć było przez całe ich show. ~W.B.
8/10