OFF Festival 2023 – Relacja

OFF Festival 2023 – Relacja

Poprzednią edycją OFF Festival postawił poprzeczkę bardzo wysoko i bez wątpienia była to jedna z najlepszych w jakich uczestniczyłem przez ostatnie 10 lat. Reakcje na tegoroczny line up były podobne jak w roku poprzednim – śmiechy z raperów, odgrzewane kotlety, nieznani nikomu wykonawcy, nic co przykułoby uwagę… I jak to ładnie ktoś zauważył na OFFowej grupce – co roku są takie narzekania oraz śmieszki z Artura Rojka, a po 3 dniach festiwalu jest płacz i wzruszenie, że wydarzenie dobiegło końca i trzeba czekać kolejny rok. Wynika to jednak z ogromnej miłości i zaangażowania jakim uczestnicy darzą OFFa i przyznam szczerze, że obserwując tę internetową społeczność stwierdzam, że jest to najbardziej oddana rzesza fanów festiwalu, która pamięta każdy koncert, każde nagłośnienie, każde błoto, każdy rodzaj piwa, a w swoich myślach nie rozstaje się z festiwalem przez cały rok.

Będąc w tym roku na Tauronie zauważyłem ogromny spadek udziału młodzieży, a przedział wiekowy publiczności oscylował w okolicach 30-45 lat. Z tym problemem OFF sobie poradził. Wielokrotnie przechadzając się z koncertu na koncert dostrzegałem grupki nastolatków, które rozmawiały i fascynowały się zespołami, które z rapem nie miały zbyt wiele wspólnego. Nie wiem jak Artur Rojek sobie z tym poradził, ale widać zaproszenie Bedoesa rok temu oraz Pusha T i Belmondo teraz zdało egzamin.

 

Piątek:

Koń:

Zespół zaskoczył mnie swoim bogatym podejściem do jazzu, który ozdobiony był folkowymi motywami na skrzypcach i sporą dawką elektroniki. W pół godziny pokazali naprawdę sporo. Strzelam też, że nazwa zespołu wzięła się od stosowanej przez nich rytmiki, która brzmiała jakby jechało się bryczką.

7/10

Big Joanie:

Pierwszy większy koncert, na który tego dnia czekałem i muszę przyznać, że troszeczkę się zawiodłem. Dziewczyny wydają w wytwórni Thurstona Moora i mają ogromną punkowo-feministyczną werwę, jednak umiejętności samego grania są dość przeciętne. Po pięciu minutach dało się wyłapać problemy z rytmiką czy brakiem spójności. Na plus zdecydowanie wokal i barwa głosu gitarzystki, a także kontakt z publiką, który poprzez swój polityczny i ideowy charakter dobrze wpisał się w gatunek uprawiany przez zespołu. Taki jest właśnie punk – szczery do bólu i na zajawie, a tego nie można było im odmówić.

6.5/10

OFF!:

W przypadku ich występu zaszła sytuacja nieco odwrotna niż przy Big Joanie. Po pierwsze należy podkreślić, że są to kurewsko dobrzy muzycy. Basista należy do zespołu …And You Will Know Us By Trial Of Dead, z kolei perkusista na co dzień współpracuje z Thundercatem, Flying Lotusem czy Herbiem Hancockiem. Pod względem zgrania był to najmocniejszy i jeden z najlepiej zagranych koncertów tej edycji, szczególnie, że panowie grali NON STOP – nie było ani jednej przerwy między utworami, bo nawet przy sięgnięciu po alkohol ich gitarzysta grzebał przy elektronice, która zgrywała się z perkusją. Problem jaki zauważyłem to fakt, że większość kawałków brzmi tak samo. Podobnież miałem z rozróżnieniem utworów przy słuchaniu płyt. Absolutnie nie jestem znawcą hardcore punku, więc może to dlatego, do jednak dziś nie umiem zanucić ani jednego utworu z koncertu. No cóż, zostaje dobre wspomnienie z potężnego i jajcarskiego pogo!

8/10

Dreya Mac:

Raperka jest całkiem świeża i nie wydała jeszcze pełnoprawnego albumu, przez co nawet na żywo musiała ratować się nieswoimi utworami. Ostatecznie całość oceniam dobrze, gdyż była energiczna, dawała z siebie bardzo dużo, miała świetny kontakt z publicznością, a nasze rodzime słowo 'kurwa’ chyba stało się jej ulubionym. Może to przez to, że jest na scenie od niedawna, ale mam odczucie, że oddała mi więcej energii niż gwiazda tego wieczoru.

6.5/10

Pusha T:

Pusha T zawsze był dla mnie raperem skrzydłowym, czyli takim, którego znam bardziej z featuringów niż z własnej twórczości. Ostatnie dwie płyty były naprawdę spoko, a oglądając jego występy na youtubie przewidywałem, że będzie to w gruncie rzeczy całkiem fajny występ, przy którym można pobansić. Zastanawiałem się jednak: co on będzie robić na scenie przez półtorej godziny? Jak zapełni ten czas? Odpowiedź pojawiła się na jego instagramie gdzie napisał, że zagra wcześniej niż było to planowane, a nowy slot trwa godzinę. Czy spieszyło mu się na następną imprezę? Czy zbyt długo siedział w Polsce i miał dość? Nie wykluczam. Sam występ był dobry. I w sumie tu recenzja mogłaby się zakończyć, bo prócz poprawności i profesjonalizmu, który raper na takim poziomie ma we krwi, nie zdarzyło się tu nic nadzwyczajnego. Ponarzekałbym tylko na nagłośnienie, które schowało gdzieś głos Pushy, przez co faktycznie można było uznać, że wokal leci z playbacku. Sumując: był to całkiem spoko występ dobrego, ale nie wybitnego rapera, który miał dużo energii, zrobił to co miał zrobić, lecz nie było to w żaden sposób nadzwyczajne i umówmy się – zamiast niego można było zaprosić inną ciekawszą rapową postać czy nawet skład.

7/10

Melody’s Echo Chamber:

Wielu zapewne marzy o Tame Impali na OFFie, ale zanim to nastąpi, mogliśmy posłuchać i pooglądać podopieczną Kevina Parkera. Pomimo podobnego brzmienia i w zasadzie tych samych środków przekazu, nie miałem nigdy wrażenia, by była to podróba Tame Impali lub coś w stylu ”wanna be”. To trochę jak w shoegazie – MBV i Slowdive to kanon, ale to nie znaczy, że takie Lush nie może być fajne i zaskakujące. Sam koncert był bardzo dobry, a z utworu na utwór coraz lepszy. Zaskoczyło mnie jak duże pole do popisu dostał sam zespół, również w tych piosenkowych fragmentach. Oglądając jej koncerty w internecie, miałem jakieś dziwne wrażenie, że fałszuje, na żywo jednak okazało się, że jest to jej maniera lekko zachrypniętego falsetu, co skleja się doskonale z plastikowym, cukierkowym brzmieniem zespołu.

7.5/10

Kokoroko:

W zasadzie możemy podziękować Pusha T za oddanie slotu headlinera, bo Kokoroko cudownie zapełnili ten czas. Dwie wady jakie zauważyłem to setlista, która oscylowała bardziej wokół spokojnych utworów oraz fakt, że koncert był bardzo cichy. Niemniej jednak wytworzyli dzięki temu atmosferę intymności i ciepła. W samych kompozycjach zespół znalazł dużo miejsca do improwizacji, jednak te fragmenty były stonowane, bardziej nawiązywały do głównego motywu utworu niż wylatywały w kosmiczne jazzowe rejony. ”Balans” to chyba słowo klucz w przypadku tej grupy i sprawia on, że spokojnie mogą osiągnąć popularność jak The Cinematic Orchestra i na stałe zagościć w słuchawkach jazzowych i około jazzowych słuchaczy.

8.5/10

Sobota:

Tropical Boys in Paradise:

Słuchając ich nagrań można śmiało powiedzieć, że jest to zespół hip-hopowy choćby ze względu na brzmienie produkcji, gdyż większość dźwięków brzmi jak sample. Na żywo zespół rozwija się o wiele bardziej i to w zaskakujący sposób. Nie dość, że jako całość brzmią bardziej organicznie, potrafią porozumiewać się poprzez improwizację oraz rozwijać dane utwory i to nie tylko w jazzowych instrumentach. Szkoda, że tak krótko, bo spokojnie zostałbym nawet z godzinę.

7/10

Soyuz:

Moje osobiste odkrycie tego roku i to jeszcze przed OFFem, dzięki czemu byłem bardziej podekscytowany samym koncertem. Białoruskie trio na płycie brzmi jak połączenie Roya Ayersa, Stereolab i Badbadnotgood. Z tymi ostatnimi wspólne jest przełożenie utworów z albumu na live – przez to, iż mamy do czynienia z triem, to chłopaki muszą zapełnić przestrzeń, która powstała poprzez brak instrumentów znanych z albumu. I nawet im się to udawało, chociaż brak albumowej kolorystyki był odczuwalny. Myślę jednak, że to kwestia czasu aż Soyuz zaczną osiągać wielki sukces na jazzowo piosenkowej scenie.

7/10

Belmondawg:

Belmondo to chodzący mem, a ze swojego memizmu wyrzeźbił zupełnie nowy styl, który stworzony jest bez napinki i na totalnym spontanie. Po dodaniu różnych osobistych ekscesów powstaje obraz artysty, który nie dość, że ma nieprzeciętną personę, to muzycznie tworzy abstrakcyjny i oryginalny świat. Wiem, że wielu może się z tym nie zgadzać i mieć Belmondo za pajaca, ale w samej rap grze można by odnaleźć wielu gorszych klaunów, którzy muzycznie nie mają nic do zaproponowania. Już samo rozkminianie przed koncertem czy Belmondziak w ogóle wyjdzie na scenie i czy nie przećpał się gdzieś na backstage’u, dodawało całemu wydarzeniu aurę tajemniczości. Moment gdy pojawił się na scenie był absolutnie epicki. Tłum zebrany w namiocie znał każdy wers i doskonale wiedział po co się tu zebrał. Głos Belmondziaka jest nie do skopiowania i niesie się niczym dzwon, a nawet znając jego teksty na pamięć miałem wrażenie, że oglądam jeden z najśmieszniejszych kabaretów. Jeżeli tylko macie szansę to idźcie się pośmiać i zróbcie hałas dla pysznych kopytek!

8/10

The Staples jr. Singers:

Koncert zaczął się od introdukcji i historii zespołu opowiedzianej przez ich menadżerkę. Gdy tylko muzycy weszli na scenę (a raczej usiedli) i zaczęli grać zrozumiałem, że mamy do czynienia z profesjonalistami, dla których zrobienie show, śpiewanie i granie to jak splunąć. Oczywiście było to splunięcie z wielkim sercem i myślę, że występy takich regionalnych grup z USA w krajach jak Polska, zmuszają ich do większego wysiłku i stawiają przed większym wyzwaniem. Mimo, iż koncert był statyczny, to ludzie bawili się jakby Funkadelic grał na scenie. Może to za sprawą świetnego kontaktu z publicznością i oddania mikrofonu ludziom pod sceną, śpiewania wraz z wokalistką, a może po prostu zadziałała tu moc charakteru zespołu. Szczerze, to nawet nie musiałem znać całej historii, bo szczerość ich muzyki energetyzowała do szpiku kości.

8.5/10

 

Spiritualized:

Słyszałem trochę narzekania na ten koncert. Że za cicho, że zbyt powolnie, że zamuła i mało szlagierów. Wszystko to jest prawdą. Ale trzeba mieć świadomość, że grupa dowodzona przez Jasona Pierce’a tak właśnie gra i na takie powolne bujanie należy się przygotować. Dostałem dokładnie to czego oczekiwałem – romantyczną, melancholijną podróż z bardzo ładnie wyglądającym zespołem i rozkoszowałem się każdym bujającym dźwiękiem. Zdecydowanym minusem jest dla mnie fakt, iż w porównaniu do albumowych wersji, te zagrane na żywo straciły na różnorodności i wielo gatunkowości. Były nieco surowe, a całość poszła bardziej w gospel, country niż space rock i psychodelę. Faktem też było ciche nagłośnienie, które naprawdę mogło uśpić i zdekoncentrować. Może wynikało to z faktu, iż na scenie było sporo muzyków i ciężko było nagłośnić każdy instrument w zadowalających decybelach. Jednakże stojąc przy operatorce zanurzyłem się w tej melancholijnej atmosferze i w skupieniu oddałem się Spirtualizacji.

8/10

Udary:

Koncert był zapowiadany przez Artura Rojka jako jeden z najważniejszych tej edycji, może najważniejszy, a może i koncert dekady. Jak sam mówił ”Będziecie opowiadać o tym swoim dzieciom”. Z jednej strony wywyższanie, a z drugiej hejt i beka, które spadały na ten projekt, sprawiły, że musiałem chociaż na chwilę wpaść i zobaczyć o co ten cały szum. No i w sumie o nic… Jeszcze dzień wcześniej słyszałem, że prócz Dawida Podsiadło faktycznie pojawią się tam niesamowite i dziwne postacie jak Daria Zawiałow czy Quebonafide (co on miałby tam robić to nie wiem, ale fakt – wyobraźnia zaczęła działać). Gdy na scenę weszli muzycy, którzy na co dzień są sesyjni bądź koncertowi i po prostu grają ze sławnymi polskimi wykonawcami – mocno się zawiodłem. Może to jednak o mnie źle świadczy, ale prócz Dawida nie znałem nikogo kto się tam pojawił. Nie ma jednak co hejtować. Ja z The Strokes nie mam wiele wspólnego, więc oceny nie dam, ale podoba mi się pierwszy album i uważam, że całość zabrzmiała naprawdę fajnie. Wokal został ładnie zmodulowany, nagłośnienie było chyba najlepsze ze wszystkich koncertów, a cały zespół miał frajdę z zagrania i wcielenia się w The Strokes. Na pewno jednak nie będę opowiadać tego swoim dzieciom. Natomiast koncert, o którym mogę opowiedzieć wukom i prawnukom, odbył się zaraz potem…

?/10

Slowdive:

Pamiętam ich koncert z 2014 roku, który mieści się w mojej topce obok występów Iggy’ego Popa, My Bloody Valentine i Radiohead. Kontekst był trochę inny niż teraz, gdyż dopiero co wrócili po nieobecności i nikt nie wiedział czego tak naprawdę się spodziewać. Potem widziałem ich jeszcze w Czechach i zrobili ze mną dokładnie to samo co na OFFie – zmietli mnie emocjonalnie z powierzchni, sprawili, że się rozpadłem i odbudowałem. Przez te 7 lat miałem czas na analizę ich grania, brzmienia innych shoegaze’owych zespołów i zagłębienia się w ogólną tematykę gitar. Jako ogromny miłośnik tego gatunku postanowiłem przynajmniej spróbować podejść do tegorocznego koncertu na trzeźwo, bez emocjonalnego związku z zespołem. I przyznam szczerze, że przez większość czasu się to udawało i może dzięki temu, jako zespół czysto muzycznie, urośli w moich oczach jeszcze bardziej. Krytycy traktują shoegaze jako gatunek głośnych, pipczących gitarek, który uprawiają muzycy o małej umiejętności gry, a jedynce co potrafią, to przekręcić gałkę gaina w prawo. Takich malkontentów wysłałbym od razu na My Bloody Valentine, ustawił w pierwszym rzędzie i zabrał zatyczki do uszu. Gdy Slowdive bardzo delikatnie rozpoczęli pierwszy utwór ”Slomo”, wiele wskazywało na to, że może być za cicho. Wystarczył jednak jeden akord zagrany prze Neila na gitarze by zasygnalizować co tu się zaraz stanie. Już przy trzecim zagranym utworze ”Avalyn” udowodnili, że po prostu się nie pierdolą. Zalali gitarami całą przestrzeń, a z momentów, które wydają nam się maksymalnie głośne, potrafili odlecieć jeszcze dalej, przypierdolić jeszcze ciężej i jeszcze głośniej. Nie było to jednak bezsensowne kręcenie gałki w prawo, a uzasadnione działanie – każde podbicie głośności niosło za sobą kolejną warstwę nowego przesteru ubogaconego innym brzmieniem. Więc kiedy myślisz, że to już jest ściana i nic więcej nie da się tu dograć, to nagle dochodzą kolejne częstotliwości, których byś się nie spodziewał. Miałem wrażenie, że w porównaniu do koncertu z 2014 używali mniej efektów znanych nam z albumów, a postawili bardziej na przestery i surowość. Uczciwie muszę jednak stwierdzić, że nie zabrakło pewnych błędów – podczas ”Sleep” Rachel zdawała się fałszować, a przy momentach największych gitarowych odjazdów perkusja spowalniała, tak jakby się wszyscy nieco pogubili. Oczywiście nie były to jakieś bardzo rażące niedociągnięcia, a zgranie zespołu w skali ogólnej było profesjonalne. Z resztą polecam oglądnąć koncert z 2017, który jest najbardziej zbliżony do tego co robią live i zagrany bez potknięcia. Nie chcę tutaj wchodzić w mistycyzm, że ”Miało padać, ale nie padało! Może to Rachel przegoniła chmury?! A może to gitary!!!”, ale aura, która wytworzyła się przez te 80 minut była niesamowita. Co roku na scenie głównej OFFa jest taki moment – jedna piosenka, którą zapamiętujesz do końca życia. Tutaj były dwie: wykonanie ”When The Sun Hits” i Rachel w oparach dymu rozpoczynająca ”Golden Hair”. Absolutnie najlepszy koncert edycji.

9.5/10

Niedziela

Furda:

Zespół ten był mi polecany jako folkowo elektroniczne objawienie. I faktycznie połączenie loopera, technologii i typowo folkowych instrumentów dało bardzo fajny efekt. W swojej technice live actu luźno skojarzyli mi się trochę z Eskmo, trochę z Animal Collective i oczywiście poziomem Furda różni się od tych wymienionych, ale jak czerpać to z najlepszych.

7/10

Trupa Trupa:

Trupa Trupa jest na OFFie jak zawsze. Tym razem jednak zagrali swoją przełomową płytę Headache, która dała im podwaliny dla wejścia na Pitchforkowe salony. Zawsze mnie boli, gdy dobrzy polscy wykonawcy są popularni bardziej za granicą niż w Polsce i w sumie każdego w naszym kraju to jebie. Na szczęście takie miejsca jak OFF oddają im zasłużony szacunek. W trakcie koncertu podobnie jak przy Spiritualized miałem wrażenie, że brzmienie płyty gdzieś zniknęło oraz, że jest za cicho. Natomiast konstrukcja albumu i zamysł post-punku połączonego z wrażliwością Radiohead został przekazany bardzo dobrze. Nie czułem się ogłuszony, ale spełniony.

7.5/10

Ekkstacy:

Jeden z moich niedzielnych faworytów, a może i faworytów całej edycji. Ciekawa sprawa, bo takich ”smutnych emo wanna be Ian Curtis” punkowych grajków jest w cholerę. Ale Ekkstacy ma w sobie coś co sprawia, że nawet znając tę muzykę na wylot, znając każdy patent, którym raczy mnie na płytach i na żywo – jest w stanie mnie poruszyć i przykuć moją uwagę. Z początku koncert był może troche niemrawy, ale wystarczyła spina z ochroniarzem, który 3 razy wszedł na scenę i przestawił kubek z napojem, by Ekkstacy się odpalił, zdjął koszulkę i rozpoczął faktyczne punkowe show. Energia zespołu i technika gry były o wiele większe i lepsze niż Big Joanie, które widziałem w piątek. Pokazuje to, że jeśli się chce to można odjebać emocjonalny, punkowy koncert, oferujący naprawdę dobry warsztat muzyczny. Brakowało może klawiszowca czy jeszcze jednego gitarzysty by całość zabrzmiała pokaźniej i mocniej, ale samo trio również udźwignęło materiał.

8/10

Lancey Foux:

Jego występ był całkiem zabawny. Patrząc na porę grania, scenę oraz ilość osób w namiocie, można mieć wrażenie, że gość jest jakimś undergroundowym, dopiero co zaczynającym raperzyną, któremu bardzo zależy na tym by się wykazać. Jednak, gdy znajdziecie jego występy na youtubie okazuje się, że jest mega gwiazdą, która gra na totalnej wyjebce. Serio, gość nawet nie rapuje tylko dopowiada słowa do podkładu z playbacku. Jego albumy są naprawdę bardzo fajne, z ciekawym przesterowanym brzmieniem i oczekiwałem, że na żywo występ będzie ukierunkowany w tę stronę. Ostatecznie dostaliśmy wyciszone podkłady z dużą dawką basu i głośniejszym wokalem na autotunie, przy czym całość była jednak za cicha na wysokości połowy namiotu. Mimo to Lancey dał z siebie dużo, łapał kontakt z publicznością gdzie tylko się dało, rapował pełne linijki, a ja wciąż zastanawiam się jak to możliwe, że na co dzień grywa w taki sposób jak w USA.

7/10

Confidence Man:

Na samym wstępie trzeba powiedzieć, że jest to nieco kontrowersyjny zespół. Polega to na balansowaniu pomiędzy kiczem i tandetą a jednocześnie dobrze wysublimowaną muzyką i świadomością łączenia tego co dobre. House, LCD Soundsystem, Madonna, 2000s, Eurowizja, rave. Ciężko więc wyczuć na ile jest to projekt ironiczny, a na ile poważny. Sami wokaliści w wywiadach przyznali, że początkowo projekt miał być totalnie dla beki, ale skoro się udało to czemu by się nie rozwijać? Może właśnie to sprawia, że tak dobrze pasują na OFFa. Obie wydane przez nich płyty mogą stanowić dobry party maker na imprezę ziomeczków, którzy chcą pobansować przy wódce, lecz w swojej muzyczności nie mają aż tak wiele do zaproponowania. Moja wyobraźnia jednak działała, a po przesłuchania singla ”Holiday” oraz sprawdzeniu jak sobie radzą na żywo, uznałem, że nie ma bata i muszę być na całym koncercie. No i cóż, był to trzeci najlepszy występ jaki widziałem. Piosenki zyskały nie tylko dzięki zajebistemu show, ale też przez rozwinięcia i instrumentalne wstawki. Wszystkie elementy innych gatunków czy wspomnianych wpływów urosły o poziom wyżej w wersjach live. Jak ktoś słusznie zauważył na grupce był to chyba jedyny koncert, na którym ludzi przybywało a nie ubywało, a ja sam nie zauważyłem kiedy minęła godzina. Może to nikła wróżba, ale coś czuję, że przy częstszych przyjazdach do Polski Confidence Man wywindują u nas bardzo wysoko.

8.5/10

Panda Bear & Sonic Boom:

I właśnie tu nastąpił szczyt maratonu, który lubię w OFFie najbardziej. Będąc na wixie, którą zapewnili Confidence Man, zupełnie zapomniałem co nastąpi później. I minutę po tym gdy zakończyli, usłyszałem jego głos… Z całego line upu to chyba właśnie Panda Bear jako jedyny zbliżył się do wrażliwości, którą dali nam Slowdive. Jest to oczywiście inna prezentacja, ale choćby ze względu na to co robi wraz z Animal Collective, śmiało można wrzucić ich do tej bajkowo nastoletniej emocjonalności. Przyznam, że nie miałem jakichś wielkich oczekiwań względem samego koncertu. Album nagrany z Sonic Boom traktuję jako całkiem fajny przyzwoity materiał z pięknym ”Edge of the Edge”, ale też mnóstwem wypełniaczy. Niezależnie od tego co by nie grał, musiałem być pod sceną, widzieć go, słyszeć jego cudowny głos. I chyba do końca życia nie zapomnę tej przechadzki ze sceny głównej na leśną, gdy jego zawodzenie prowadziło mnie i z każdym krokiem stawało się coraz głośniejsze. Emocjonalny rozpierdol chociaż nie zagrał mojego ukochanego ”Bros”. Czytając komentarze do tego koncertu widać, że fani są bardzo zadowoleni i piszą o tym jak prezentowany album zyskał i został rozwinięty w wersji live. Ja pod aż takim wrażeniem nie jestem, myślę, że spokojnie można było zrobić z niektórych utworów jeszcze bardziej taneczne czy hipnotyczne wersje a la Animal Collective. Jednak jako całość, in general, myślę, że absolutna topka festiwalu.

8.5/10

King Krule:

I tak oto dotarliśmy do końca. I muszę przyznać, że było to doskonałe zamknięcie sceny głównej i symboliczne podsumowanie festiwalu. King Krule ma tylko dwa tryby: jest rozczarowany lub wkurwiony, jednak form ekspresji tych emocji oferuje o wiele więcej. Na płytach jest on potężnym artystą, który filtruje wiele gatunków i brzmień poprzez swoją wrażliwość i głos. Na żywo co prawda nie był w stanie zaprezentować nam wszystkiego, ale i tak pokazał wiele, bo zagrał nam jazz, indie rock, troche hip-hopu, trochę ambientu, a wszystko to z punktu wyjścia punkowego zespołu. Niesamowite były te przejścia z solowych ballad do natychmiastowych wybuchów całego zespołu, bo dawało to emocjonalny rollercoaster, że czasem jest smutno, a czasem imprezowo. Czasem pada deszcz i jest błoto, ale czasem wyjdzie słońce i będzie git.

9/10

 

I niech to ostatnie zdanie będzie dla nas wszystkich drogowskazem by przeżyć ten rok i powrócić do Doliny Trzech Stawów na kolejne cudowne przeżycia!