Długo się zastanawiałem, czy jest sens pisania tego tekstu, ale w ostateczności uznałem, że jest to na tyle ważny powrót w muzyce i na tyle osobisty dla mnie zespół, że muszę to zrobić. Od razu przepraszam wszystkich za to jak będę pisał, ale ta płyta nawet nie wymaga schludnego pisma, w sumie gdyby był na stronie moduł 'napisz w brudnopisie’ to zapewne bym z niego skorzystał. Pisząc tę recenzję słucham Indie Cindy trzeci raz; mam nadzieję, że ostatni i nie zwymiotuję na klawiaturę.
Parę miesięcy temu dostaliśmy od Pixies informację, że drugi filar zespołu, czyli basistka Kim Deal odchodzi. Dla mnie było oczywiste, że zaraz podadzą informację o rozwiązaniu zespołu. A tu wręcz przeciwnie, dostaliśmy trzy Epki nazwane EP1, EP2 i EP3. Nie słuchałem ich co prawda, ale singlowy Bagboy nie zapowiadał tego czegoś co nazwane zostało ”Indie Cindy”. Wręcz przeciwnie – można powiedzieć, że jest to spoko kawałek. Napisałem ”tego czegoś”, bo album to to na pewno nie jest, bardziej szkice piosenek z notatnika. Przy pierwszym przesłuchaniu pomyślałem, że to jakiś żart, bardzo nieśmienszy. Ale niestety to wszystko co się dzieje na Indie Cindy jest prawdą, to najgorsza płyta jaką Pixies nagrali, taka słabizna, że lepiej jakby już w ogóle nic nie wydawali. Dodam jeszcze, że cały album to 3 wyżej wymienione epki i nic więcej. I to już samo w sobie dyskwalifikuje to wydawnictwo do bycia płytą. Utwór ”What Goes Boom” wcale nie jest taki straszny, ale to co dzieje się potem jest nie do uwierzenia. Melodyzowany śpiew w tytułowym utworze brzmi jakby zrobiony przez, nie wiem, Jonas Brothers? Aż nie wiem do czego to porównać… Francis na całej płycie śpiewa jakby ktoś go wykastrował i nie ma nic wspólnego z charakterystycznym, nie raz zawodzącym wokalem. ”Magdalena 318” to po prostu słaby utwór, który szybko się zapomina. Podobnie jak następny ”Silver Snail”, słaba kompozycja. ”Blue Eyed Hexe” ma wstępnie nawet spoko riff, ale refren w postaci powtarzania tytułu utworu jest zabiegiem, który był dobry 20 lat temu, a nie dziś. W okolicy 2 minuty Francis zaczyna się wydzierać. Że niby jest rok 1990 a on ma moc i świeżość w gardle. Niestety nie ma. ”Ring the Bell” – Co to w ogóle jest?! Naprawdę bardzo zastanawiające i intrygujące, jak zespół z tak klasycznymi płytami, który miał taki olbrzymi wpływ na całą muzykę gitarową od 30 lat, robi takie coś? Nie wiem czy chcę wiedzieć, ale chce mi się płakać gdy słyszę, że nagrali płytę idealnie pasującą do dzisiejszych realiów MTV czy radia, które w końcówce ma maxx. Ale to nie koniec, ”Another Toe in the ocean” jest jeszcze gorsze! Francis dalej nie ma jąder, a zespół poprzez melodie upodabnia się do The Killers albo czegoś równie nędznego i tandetnego. ”Andro Queen” jest przegięciem, najgorszym ze stawki, nie próbuję nawet tego opisać. Szanty? Disco Polo? To musi być żart, przecież to nie mogą być oni, to nie może być ten sam zespół który zrobił najgenialniejszy riff jaki w życiu słyszałem w ”Where is my mind”… A jednak… Jestem tak wstrząśnięty poprzednimi trzema utworami, że ”Snakes” nawet nie zauważam. ”Jamie Bravo” zaczyna się nawet znajomo, problem w tym, że Francis dalej nie ma jąder albo po prostu nadrabia wokalny brak Kim, a w okolicy drugiej minuty zespół przypomina, że kiedyś używał też hiszpańskiego.
I tak kończy się ta przykra historia. Pixies złamali mi serce tą płytą, a Kim Deal wiedziała co robi odchodząc z zespołu. Nie znajdziecie tu ani porywającego i emocjonalnego śpiewu jak w Hey, nie będzie tu melodyjnych, gitarowych mistrzostw jak w Here comes your man. To jest jedna wielka porażka i obcięcie gałęzi na której się siedzi. Ja to widzę w ten sposób: Ich trójka siedzi w studiu, a Francis mówi: Dobra chłopaki, skoro 20 lat temu trafialiśmy idealnie w gusta zbuntowanych nastolatków, to teraz musimy to powtórzyć! A więc specjalnie zaniżymy poziom, rozreklamujemy album jako najlepszy na świecie i nazwiemy to Pixies! Powrócili po 20 latach, a Indie Cindy jest przeciwieństwem ubiegłorocznych powrotów My Bloody Valentine czy Davida Bowie. To prawdopodobnie najgorszy powrót dekady i jeśli szybko czegoś nie wymyślą, zostaną tak właśnie zapamiętani. Ja miałem jechać na ich koncert do Warszawy, ale patrząc na setliste nie wiem, czy warto.
Ile tam było przyzwoitych utworów? Trzy?
Ocena: 3/10
P.S.: Typowi Amerykanie na islandzkiej ziemi.