Bonobo jest geniuszem. Takie krótkie acz treściwe zdanie zwykłem wygłaszać przy okazji rozmowy na temat jego twórczości. Wydany w 2010 roku album „Black Sands” do dziś jest jego najwybitniejszym dziełem oraz jedną z najlepszych płyt jakie słyszałem w życiu. To tam Simon Green doprowadził do perfekcji warsztat kompozycyjny i swoje jazzowe downtempo, które bujało, wzruszało i dostarczało mnóstwo radości. I tu dochodzimy do najważniejszego punktu w jego karierze, w którym artysta zadaje sobie pytania: „Co dalej? Skoro zaszedłem tak daleko, co robić? Kontynuować to? Nagrać to samo jeszcze raz? A może szukać inspiracji gdzie indziej? Zrobić coś nowego?” Nie mam absolutnie za złe jego wyboru, bo pomimo iż kolejna płyta ”The North Borders” była tylko spoko (nieporównywalnie słabsza od poprzednika), to stanowiła punkt zwrotny w karierze Bonobo. Zainspirowany Flying Lotusem, Burialem i Mount Kimbie, uprościł swoje brzmienie i niestety uwstecznił. Do dziś chętnie wracam do numerów: „Cirrus“, „Antenna“ czy „Heaven For The Seaner“ (FlyLo ewidentnie się kłania) i miałem nadzieję, że będziemy mieli do czynienia z kolejna fascynującą ewolucją, w której z płyty na płytę będzie coraz lepiej. Niestety nie jest.
”Migration” to nie jest album słaby, brzydki czy zły, to album przeciętny i średni pod każdym względem. To twór kompozytora, który szukając czegoś nowego, zagubił swój ogień i oryginalność. Szczególnie ten ostatni element razi mnie najbardziej. Kiedy po raz pierwszy usłyszałem „No Reason” z Chetem Fakerem (Teraz już Nick Murphy), to naprawdę osłupiałem i musiałem sprawdzić czy to rzeczywiście Bonobo… I nie chodzi tu nawet o wokal Fakera, bo to on stara się ratować sytuację, ale o przeciętność, która wali po oczach; o perkusję, która wchodzi w drugiej minucie i jest rzeczą zrobioną najbardziej na odwal się w całej karierze Brytyjczyka. Te piosenki nie różnią się niczym od tego, co jest we współczesnym pseudo indie popie wykorzystywane, jedyny ciekawy moment wokalny odnajduję gdzieś w drugiej minucie „Surface”, bo jakkolwiek przypomina on tą tajemniczość i smutek, który wprowadzała Andreya Triana na Black Sands. O kolaboracji z Rhye wolę nie wspominać. Nawet instrumentale, które przecież były zawsze jego znakiem rozpoznawczym są nudne, a ich jedynym przeznaczeniem jest chyba bycie tłem do… nawet nie wiem czego. Słuchałem tego albumu z 5 razy i dalej nie wiem w jakich chwilach chciałbym go słuchać dla przyjemności. Ale spokojnie – prócz tego wokalnego wzlotu znalazłem jeszcze całe dwa dobre momenty, tj. „Bambro Koyo Ganda”, który ma potencjał na zrobienie kariery w klubie, oraz najlepszy z całej płyty „Ontario”, gdzie klimat przypomina najlepsze momenty z debiutu Bonobo i wszystko współgra jak powinno. No są jeszcze dwa ostatnie utwóry: „7th Sevens”, brzmiący jak ładny odrzut z The North Border i „Figures”, gdzie skrzypce odgrywają jakiś autoplagiat motywu z „Silver”. Oprócz tego nie znajdziecie w Migration nic głębokiego, chyba, że nie macie pomysłu na to czego aktualnie posłuchać lub czekacie na zbawienie w stylu nowego Massive Attack, albo Daft Punk.
Chciałbym coś więcej napisać, coś dodać, coś tam znaleźć, ale nie umiem. Jako wielkiemu fanowi Simona, jest mi po prostu smutno. Smutno, że doczekaliśmy się czasów, w których Bonobo wydaje średnią płytę i módlmy się by było to tylko chwilowe artystyczne zagubienie i za 3, 4 lata wszystko wróci do normy.
OCENA: 5,5/10