OFF Festival 2018 – Relacja

OFF Festival 2018 – Relacja

OFF jest naszym ulubionym festiwalem. Posiada w sobie coś unikalnego – nie jest on zbyt kameralny, ani przytłaczający. Jak Witek kiedyś wspomniał, jest to przede wszystkim świetne miejsce do wypoczynku, które stawia sobie za cel edukację muzyczną. Zawsze lubimy tu wracać, bo wiemy, że zawsze coś tu nas zaskoczy. Nie inaczej było w tym roku. [A.D.]

Hańba! – OFF Festival w znaczący sposób przyczynił się do promocji (oraz sukcesu!) tego zespołu. Parę lat temu pisałem, że fajnie by było gdyby pojawiała się jakaś polska kapela, która naszą ludowością podbiłaby serca festiwalowiczów zagranicą. Hańba! tego dokonała – wystarczy popatrzeć na reakcje publiczności na amerykańskich festiwalach. Tak nawiasem to chyba najbardziej bałkańsko brzmiący polski zespół – Hańba! świetnie oddaje klimat niespokojnej, dynamicznej i tragicznej w skutkach drugiej połowy lat. 30. – pełnej konfliktów, niepokojów społecznych i strachu przed wojną. Ich koncert cieszył się dużym zainteresowaniem, a zespół rozpętał prawdziwą balangę pod sceną. Dzięki takiej muzyce czuję się dumny, że jestem Polakiem. Ciekaw jestem o czym Hańba! będzie śpiewać w kolejnych swoich wydawnictwach.. może o epoce stalinizmu w Polsce? [A.D.]

Bishop Nehru – Młody raper z Nowego Jorku to podopieczny MF Dooma i w odróżnieniu od większości wschodzących młodziaków w jego wieku nie poszedł na bangierową łatwiznę, nie gwiazdorzy, a po koncercie pozostał jeszcze długo z fanami by opowiadać o swojej karierze i zrobić pamiątkowe fotki. Sam koncert był jednym z mocniejszych punktów OFFa, Bishop pokazał dojrzałą stronę rapu jednocześnie zachowując świetny kontakt z publicznością oraz imprezowy nastrój, dodatkowo zaprezentował swój producencki beat więc jego zdolności nie kończą się na strefie lirycznej. [W.B.]

Brian Jonestown Massacre – To jeden z najbardziej płodnych zespołów ostatnich lat – w ciągu ostatnich kilku lat ta istniejąca niemal 30 lat formacja z San Francisco wydaje swoje wydawnictwa praktycznie co roku. Naszym ulubionym albumem jest ich debiutancki longplay z 1995 roku – shoegazowy klasyk „Methodrone”. Podczas koncertu zagrali niestety jeden numer z tej płyty, ale mimo wszystko byliśmy zadowoleni koncertem – odbył się o idealnej porze, kiedy skwar nie doskwierał, a ich marzycielskie, długie amerykańskie partie gitarowe wciągały nas i publikę jeszcze bardziej. [A.D.]

Yasuaki Shimizu – Japoński kompozytor, który zauroczył mnie swoim albumem ”Kakashi”, zaprezentował to czego mniej więcej można było się spodziewać czyli utwory oparte głównie o saksofon, zapętlone partie oraz gdzieniegdzie dodany wokal. Koncert był z jednej strony ambientowy i wyciszający, z drugiej były momenty kiedy Yasuaki pokazał azjatycką dzikość. Mimo to szkoda jednak, że zagrał dość późno. Prócz Yasuakiego na scenie był także jego pomocnik zajmujący się klawiszami i dodatkowymi ścieżkami dźwiękowymi i szczerze mówiąc całość zrobiłaby większe wrażenie gdyby towarzyszył mu większy zespół. [W.B.]

M.I.A – Nigdy nie byłem jej wielkim fanem, a nawet te największe hity znam bardzo pobieżnie, więc do samego koncertu podszedłem z rezerwą. Miałem również wielkie zdziwienie co do samego bookingu na ten festiwal, bo co jak co, ale jednak jest to gwiazda, która ze sceną alternatywną nie ma zbyt wiele wspólnego. Ku mojemu zdziwieniu M.I.A zrobiła całkiem pozytywne wrażenie, bangiery sypały się ze sceny w taki sposób, że nie było chwili odpoczynku, a jej djka odwalała w zasadzie 60% kontaktu z publicznością i samego hype’owania. Nie obeszło się też bez lekkiego zgrzytu między nią, a ekipą OFFa kiedy to królowa poprosiła najpierw o podgłośnienie mikrofonu, a następnie o wodę, której to przez chwilę nie dostawała i wykrzyczała do obsługi „give me water and stop ignoring me!”. [W.B.]

Ona nie dostała tej wody, bo na początku koncertu rzuciła butelką w tłum (hehe Janusz Panasewicz się kłania!), ale fakt faktem M.I.A. jest świetną showmanką i zjawiskową kobietą. Z chęcią wybrałbym się jeszcze raz na jej koncert, bo ciągle mi mało! [A.D.]

 

Fontaines D.C. – W tym samym czasie co M.I.A. na Scenie Trójki grał bardzo sympatyczny indie zespół z Irlandii. Prawdopodobnie nie zjawilibyśmy się na ich koncercie, gdyby nie fakt, że kilka godzin przed ich występem przypadkowo trafiliśmy na wokalistę zespołu na backstage’u. Niby zwykła pogadanka przy papierosie i piwie zamieniła się w pasjonującą, długą konwersację o wszystkim i o niczym z całym zespołem. Ich występ był jednym z najlepszych i najbardziej radosnych tego dnia i wielka szkoda, że znaczna część ludzi nie mogła się o tym przekonać…

Egyptian Lover – Drugim headlinerem tego dnia był Jon Hopkins, grający dokładnie w tym samym czasie co Egipski Kochanek. Mimo tego egipska miłość przyciągnęła bardzo spory tłum, a charyzma i styl, który zaprezentował Greg Broussard pociągnęły za sobą jeden z najlepszych klubowych występów na offie. Jest to też dowód na to, że stara szkoła nie rdzewieje, a brzmienie z początków ery hip hopu dalej może być niezwykle cool. [W.B.]

Jon Hopkins LIVE – Hopkins jest geniuszem. Byłem na jego występie po raz trzeci. Ostatnio widziłem go za czasów gdy promował longplay Immunity, który mogę śmiało zaliczyć do klasyków dekady. Na fali ostatniego sukcesu jego najnowsze dzieło Singularity trafiło w gusta szerszej publiczności oraz jeszcze bardziej zostało docenione niż poprzedniczka, pomimo tego, że album jest mniej taneczny. Jednak nowy live, który Brytyjczyk nam zaserwował w przeciwieństwie do całości materiału z najnowszego krążka był jeszcze mocniejszy, bardziej energiczny, ciekawszy i z psychodelicznym pazurem niż można było się tego spodziewać. Pojawiły również nowe, bardziej kwasowe aranżacje takich hitów jak Open Eye Signal, które powaliły mnie na kolana… magia! Każdemu polecam jego występ – to trzeba zobaczyć, usłyszeć, poczuć na własnej skórze. Czapki z głów Jonathan! [A.D.]

Lonker See – Co roku znajduję jakiś świeży, nowy zespół z Polski, który robi na mnie ogromne wrażenie. Było Lotto, było Innercity Ensemble, a w tym roku Lonker See. Słuchając ich debiutanckiego albumu ”One Eye Sees Red” od razu się zakochałem. Fuzja jazzu, post rocka, ambientu i dronu przypomina Kilimanjaro Darkjazz Ensemble z jednej strony oraz Seefeel z drugiej. Koncert był wciągający i medytacyjny, muzycznie zespół stoi na naprawdę wysokim poziomie i wytwarzał wir, z którego nie sposób było się odciągnąć, tak jak na albumie. Możemy być więc dumni, że POLACY NA OFFIE też dają radę i to nawet bardzo dobrze. [W.B.]

King Aysoba – Afrykańskie koncerty zawsze są mocnym punktem OFFa i mogę tylko dziękować Arturowi Rojkowi za to, że co roku znajduje rdzenną muzykę mniej lub bardziej wymieszaną z nowoczesnością. Tym razem jednak przeszło to już ludzkie pojęcie. Co prawda na scenie nie pojawił się pełny skład, ponieważ jak się okazało muzycy nie dostali wizy do Polski(lol5), tak więc całość musiał pociągnąć tylko lider z dwustrunową folkową gitarą oraz swoim głosem. Grał tak rytmicznie i transowo, że to wystarczyło by, jak to ktoś z tłumu ładnie określił „rozkręcił przejebany melanż”. Serio, było to jedno z tych doświadczeń, których się nie zapomina, bo King Aysoba pokazał, że można być wyposażonym jedynie w patyk z dwiema strunami, swój głos i to wystarczy. Tylko tyle i aż tyle. [W.B.]

… And You’ll Know Us By The Trail of Death – Przez ostatnie pół roku ich legendarny Source Tags & Codes był moim soundtrackiem podczas przeróżnych eskapad w Słowenii i okolicach. Jest to epicka, przepiękna, pełna kontrastu płyta, o której praktycznie wszystko co istotne napisał Borys Dejnarowicz w swojej recenzji na Porcys. Niestety chłopaki z Texasu na kolejnych krążkach nie zbliżyli się nawet odrobine do tego poziomu. Ich koncert może nie był tak srogi i porywający jak występujących kilka godzin wcześniej Unsane, ale mi osobiście dostarczył sporo wzruszeń. Trail of Death zagrali swoje numery troszkę szybciej niż na płycie w konsekwencji czego mieli jeszcze czas na dodatkowe trzy kawałki z innych płyt – dwa najnowsze oraz mocny klasyk A Perfect Teenhood z ich debiutu Madonna. Kilka godzin po koncercie miałem przyjemność poznać się z artystami i wspólnie bawić się na koncertach kończących dzień festiwalowy.  [A.D.]

Skalpel Big Band – Reaktywacja Skalpela miała miejsce na OFFie dokładnie 5 lat temu. W tym czasie zdążyli wydać nowy album i zrobić parę tras koncertowych, jednak pomysł na przekonwertowanie ich muzyki na stu procentowo żywy zespół z całą sekcją dętą doszedł do skutku dopiero teraz. Szkoda, że miało to miejsce na scenie głównej, gdyż nagłośnienie jest tam zdecydowanie za słabe i za ciche. Kompozycje zagrane na żywo w takiej formie wybrzmiały przepięknie i choć było trochę za mało miejsca na improwizacje to muzycy mieli możliwość zaprezentowania umiejętności jazzowych. Warto też przypomnieć, że muzyka Skalpeli opiera się na samplingu toteż zagrana przez zespół zmieniła swój charakter na bardziej żywy. [W.B.]

Dj Taye & Dj Paypal – Był to jeden z moich głównych punktów programu (wybacz Charlotte), ponieważ footwork i juke to nie są gatunki, które często spotkamy na parkietach w klubach, nie mówiąc już o sprowadzaniu producentów, którzy je stworzyli. Istnieje co prawda wytwórnia polish juke, która zresztą jest znana za oceanem, ale w dalszym ciągu ta muzyka nie świętuje u nas triumfu. Dowodem na to może być sam fakt, że występ Taye i Paypala był jedną z najbardziej futurystycznych rzeczy jakie widziałem. Grali już tak nowoczesne odmiany i hybrydy, że jak słowo daje nigdy nie słyszałem takiej muzyki. Bassline mieszał się tu z najszybszymi odmianami footworku, z których znany jest Paypal, a Taye od czasu do czasu wychodził na scenę by dać popis swoich rapowych umiejętności. Dodajmy do tego, że chłopaki mają niespełna 20 lat a już zmieniają muzyczną grę. [W.B.]

Po dwóch bardzo intensywnych dniach niedziela była zdecydowanie najbardziej spokojnym dniem festiwalowym… nawet od paru lat, Spędziliśmy ją bardziej na rozrywkowym przechadzaniu się po terenie parku niż bacznej obserwacji koncertów. Do naszej ekipy dołączyły się gwiazdy ubiegłego wieczoru: Taye i Paypal, z którymi miałem przyjemność się poznać na długim porannym afterze po sobotnim wieczorze.  [A.D.]

Ariel Pink – Chyba ze wszystkich występów ten wywołał największe kontrowersje, abstrahując już od jego rozsławionego już tekstu „jestem w złym nastroju” oraz stanu pijaństwa, uważam, że był to bardzo szczery koncert (pod tym względem może i najbardziej tej edycji). I co z tego że Ariel wyglądał jak bezdomny, skoro muzycznie wszystko wyszło tak jak powinno. Długo zastanawiałem się nad tym czy jest to plus czy minus, ale pod względem brzmienia udało mu się doskonale oddać atmosferę z płyt w wersji Lo-Fi. Jego wokal miał tyle nałożonych efektów, że momentami faktycznie nie było wiadomo czy tak ma to brzmieć czy Ariel bełkocze. Mnie osobiście kupił, a nawet wzruszył. [W.B.]

Ariel Pink dj set – I to nie koniec atrakcji od tego człowieka. Bowiem jego dj set był jedną z najdziwniejszych rzeczy jakie w życiu widziałem. Wyglądało to tak, że najebany Ariel stał z laptopem, puszczał jakieś instrumentale, czasem bardziej lub mniej połamane, do tego śpiewał i zapętlał swój wokal. Jednak z minuty na minutę było coraz dziwniej, a czas oczekiwania pomiędzy jednym a drugim utworem wynosił około 2 minuty. W pewnym momencie Ariel zaczął coś bełkotać do mikrofonu, że „zar… zara… coś wło… włoncy… tyko tyko, musi…. znaleśdź… fajny num… num er na plej…liście…” Ostatecznie nie zagrał godziny a 20 minut. Dla mnie było to epickie doświadczenie, niesamowity performance i szkoda, że tylko, że taki krótki. [W.B.]

Witek ja muszę to napisać: KRÓL JEST NAGI! Chwilę przed tym występem siedzieliśmy wspólnie na strefie medialnej. położonej w pobliżu Sceny Eksperymentalnej. Kiedy Ariel zaczynał „grać” bardzo hałaśliwy numer, który po kilku sekundach nagle ustał, to nie wiedzieliśmy czy to próba dźwięku czy jakieś niekonwencjonalne intro. Gdy chwilę później weszliśmy do namiotu to nasza reakcja przypominała tą z filmu Nietykalni ze sceny w operze:

Jeśli ten występ miał być „DJ setem” to był to najgorszy DJ set jaki kiedykolwiek usłyszałem/widziałem… ostatnio tak fatalne wrażenie za konsoletą zrobili na mnie Sigur Rós z ziomeczkami, którzy skompromitowali się w berlińskim Boiler Roomie 5. lat temu – łatwo nie znajdziecie w Internecie tego występu bo było tak źle. Kilka minut po wyjściu z namiotu pojawiła się w mojej głowie myśl „Boże ile młodych kapel chciałoby wypełnić slota na miejsce Ariela, a on odwala takie kwiatki…”. Absolutna żenada. Ariel nie rób tego więcej. [A.D.]

I tak dość leniwą niedzielą zakończyliśmy festiwal…