Tauron Nowa Muzyka 2018 – relacja

Tauron Nowa Muzyka 2018 – relacja

To, co najbardziej kocham w tym festiwalu to nieprzewidywalność i zestawianie ze sobą wykonawców z totalnie różnych światów. Dzięki temu człowiek ani trochę się nie nudzi, bo kiedy ma dość tańczenia, idzie w jakieś bardziej kameralne miejsce by POSŁUCHAĆ koncertu. Wielu ludzi zarzuca tego typu line upom, że jeśli jest zbyt różnorodnie to festiwal jest skierowany do nikogo. I tu właśnie pojawia się kwestia edukacji i poszerzania świadomości muzycznej. Tauronowa publiczność jest w moim mniemaniu najbardziej eklektyczna ze wszystkich festiwali w jakich dane mi było uczestniczyć. Aż serce rośnie kiedy z imprezowej sceny redbulla idzie się na ambientowy koncert w środku nocy i ogląda wzruszenie ludzi. W tym miejscu należy się również ukłon w stronę organizatorów, bo trzeba mieć jaja, żeby wystawiać takiego Bena Frosta czy James’a Holdena o drugiej w nocy, ale nie ma chyba większej nagrody niż publiczność, która łapie to od razu. Jest to dla mnie o tyle dużym zaskoczeniem, że pamiętam edycję sprzed 2 lat i koncert King Midas Sound, na którym ludzie kompletnie nie umieli się zachować, albo po prostu wychodzili. Zmiany na lepsze? Na to wygląda!

Tegoroczna edycja Nowej Muzyki zapisze się jako wyjątkowo udana, pomimo wielu noname’ów oraz mniejszych gwiazd, czuć było atmosferę radości oraz luzu jakiego nie doznacie na żadnym innym festiwalu. Osobiście mogę powiedzieć, że odzyskałem wiarę w festiwale i po raz pierwszy od chyba 3 lat miałem depresję pofestiwalową, a to mówi samo za siebie.

Młynarski/Masecki:

Dla ludzi, którym Tauron kojarzy się głównie ze sceną Redbull i techno, dużym zaskoczeniem mógł być kontakt z Jazz bandem wykonującym przedwojenne swingujące piosenki. Był to pierwszy dowód na eklektyzm line upu jak i publiczności, albowiem Młynarski i Masecki zostali odebrani doskonale, a magia tamtych lat zagościła w sali MCK. Aż miło było patrzeć na gibających się ludzi i to w każdym przedziale wiekowym.

Fever Ray:

Szczerze przyznam, że mój kontakt z jej muzyką ograniczał się zwykle do jej macierzystej formacji The Knife, gdyż na solowych płytach kompozycje wydają się lekko przekombinowane pod względem syntezatorów. Na szczęście na żywo wszelkie wady jakie dostrzegałem odeszły od pierwszej minuty koncertu. Fever Ray w towarzystwie zespołu złożonego z samych kobiet, zrobiła rewelacyjne show, nie tylko muzycznie ale także wizualnie. Jej feministyczna, kolorowa stylizacja wzbudzała ogień, a sama wokalistka cały czas była uśmiechnięta i samym tym zachowywała doskonały kontakt z publicznością. Jedyny zarzut jest taki, że mogła rozciągnąć nieco swoje utwory lub partie bardziej taneczne, gdyż brzmiało to jakby odgrywała utwory 1 do 1, a chciało się więcej.

Errorsmith:

Niemiecki producent był jednym z najjaśniejszych tanecznych punktów programu. Jego połamane IDMowe brzmienia nacechowane były trójkową rytmiką, bardziej odwołującą się do plemiennych i dancehallowych klimatów niż do królującego techno. Po drodze nawiązywał również do współczesnej basowej muzyki, więc cała ta różnorodność sprawiła, że nie dało się nawet na chwilę oderwać od parkietu.

Tolouse Low Trax:

Swój live oparł o powoli rozwijające się dub techno, a nakładając kolejne warstwy i dodając dźwięki coraz bardziej hipnotyzował. Jednak w odróżnieniu od Errorsmitha działał wolniej i bardziej skupiał się na powtarzających się pętlach i motywach. Może to właśnie sprawiło, że na jego występie było trochę mniej ludzi, a przez wolniejsze tempo nie byli tak skorzy do zabawy. Jednak z w miarę upływu czasu Tolouse przyśpieszał, a kompozycje rytmicznie stawały się coraz bardziej rozbudowane.

James Holden:

Nie będzie przesadnym stwierdzenie, że Holden swoim nowym albumem zaskoczył. Dj i producent, który jest kojarzony z remixów dla Madonny oraz progresywnym techno, sięgnął do korzeni i powołał zespół The Animal Spirits, który oczywiście swoim szamanizmem nawiązuje do solowych dokonań Holdena, ale poszerza spektrum gatunkowe dużo dalej, chociażby o Spiritual Jazz. Niestety byłem trochę spóźniony na jego koncert, ale w te pół godziny niesamowicie mnie oczarował. Fakt, że nagłośnienie mogło być lepsze, a linie melodyczne sekcji dętej bardziej wyraźiste, ale z drugiej strony kompozycje były oparte o progresywność, więc w swojej kulminacji otrzymywaliśmy i tak sporą dawkę noise’u. Poziomem muzycznym James zaszedł naprawdę wysoko i jak na koncert między drugą a trzecią w nocy, publiczność była bardzo wkręcona i oddała mu potężne owacje.

Global Diggers:

To był chyba najmocniejszy polski akcent tego dnia. 4-osobowy kolektyw djski z Warszawy rozpętał NIEBOTYCZNĄ WIXĘ na scenie Carbon. Mieszając muzykę świata, afro beat, trap, dancehall, dub, EDM, rap, pokazali, że ich nazwa nie jest na wyrost. Spędziłem tam półtorej godziny i byłem pod wielkim wrażeniem tego, że tradycja mieszania gatunków oraz diggowania muzyki nie zanikła w naszym kraju.

Soil & Pimp Session:

Drugi dzień festiwalu rozpoczął się od jednego z najlepszych koncertów tej edycji. Japończycy zagrali przepiękny koncert jazzowy, pełen energii i zaangażowania. Ich stylizacja dodawała im oryginalności, a kontakt z publicznością podgrzewał atmosferę. W pewnym momencie rzucili nawet żartem odnoszącym się do meczu między naszymi krajami „Ostatnim razem to wy nas pokonaliście, dzisiaj jednak to my podbijemy was swoją muzyką!”. Była dopiero 19:00, a im udało się rozkręcić publicznosć i skupić na sobie całą uwagę. Oprócz swoich kompozycji jamowali utwory Miles’a czy Coltrane’a, nadając im nowych form przez dodanie różnych efektów na trąbkę i saksofon.

Senor Coconut:

Pozostając w klimatach world music, Senor Coconut był jednym z jej najjaśniejszych punktów wieczoru. Co prawda nie będę ukrywać, że granie coverów Deep Purple czy Kraftwerk w wersji latynoskiej było wieśniackie i tandetne, ale paradoksalnie właśnie dlatego było to dobre, humorystyczne i jak się to mówi – Z JAJEM. Może to też aura festiwalu sprawiła, że niemal każdy koncert wchodzi tutaj wybornie, ale oglądanie Panów w garniturach, a wśród nich lider Uwe Schimdt, stojący statycznie za laptopem przez cały koncert, było tak groteskowym widokiem, że nie chciało się odejść.

Nightmares On Wax:

Wchodząc na jego koncert od razu zauroczyła mnie aura jaką wytworzył poprzez wystrój sceny. Wokaliści zamiast stać, siedzieli na fotelach, a sam Nightmares na sofie. Zrobił się bardzo swojski klimat i jak to demiurg zapowiedział – jest to nie tylko jego dom, ale także nasz dom i tak też powinniśmy się czuć na tym koncercie. Jak w domu. Również prosty zabieg z paleniem kadzideł robił swój efekt, a w połączeniu z downtempową chillouterską muzyką, momentami mocno dubującą i bujającą, wprowadziło to publiczność w faktyczny stan medytacji.

Jlin:

Bezlitosna rzeźniczka. Najlepszy klubowy występ festiwalu. Szerszy opis zbędny, to trzeba zobaczyć i usłyszeć.

Syny:

To własnie na Tauronie widziałem ich po raz pierwszy w życiu, wtedy mnie zaczarowali i coś we mnie pozostawili, co sprawiło, że miałem nieodpartą chęć do nich wracać. Od tamtej pory niewiele się zmieniło, prócz tego, że stoją na jeszcze wyższym poziomie. Trochę obawiałem się, że zabraknie tej podziemnej atmosfery, gdyż grali na otwartej przestrzeni, ale nawet to nie powstrzymało ich zabójczego dymu. Syny to szamani osiedla, a Piernikowski swoimi ruchami scenicznymi rzuca zaklęcia i znów rzucił na mnie urok.

Arca:

Będąc na jego secie rok temu na Openerze, wiedziałem do jakiego ognia jest w stanie doprowadzić ludzi. Podobnie jak większość publiczności liczyłem jednak na live perfomance, który jak widać jest obłędny i powalający. Dj set również był powalający, ale ciężko go jednoznacznie ocenić. Arca gra jak dzikus, bez kitu. Mieszał ze sobą tak dużo różnych, dziwnie brzmiących gatunków, że po 20 minutach przestałem nadążać. Momentami jego technika grania była bardzo randomowa i brzmiało to jakby był djem pierwszy raz w życiu. Był to jednak zabieg świadomy, gdyż parokrotnie udowodnił, że jego skille są potężne, chociażby mieszając decki w zawrotnym tempie, czego jeszcze w życiu nie widziałem. Całe to doświadczenie(bo jest to najlepsze słowo definiujące jego występ) było bardzo ciężkie, ale o to prawdopodobnie chodziło, Arca chciał wywołać zamieszanie emocjonalno-estetyczne, tak jak robi w swojej prywatnej twórczości i to wyszło mu perfekcyjnie.