15.Machinedrum – Vapor City
Kiedy kończy się rok każdy dobry portal muzyczny zabiera się za podsumowanie najlepszych płyt. Kłopotliwa jest sytuacja gdy parę dni przed sylwestrem znajduje się płytę robiącą ogromne wrażenie na dziennikarzu, tak duże że musi ją wsadzić do zestawienia. Parę dni temu myślałem, że w tym roku już nic mnie nie zaskoczy, że nawet nie warto nic nowego słuchać bo będą to tylko popłuczyny 2013-tego. Jakże się myliłem! Machinedrum to pseudonim Travisa Stewarta pochodzącego z północnej Karoliny, który ma na swoim koncie aż 15 albumów. Na Vapor City znajdziemy głównie IDMowe duby, które przez swoje nowatorskie i świeże brzmienie zasługuje aby znaleźć się w tym zestawieniu. Na mnie osobiście największe wrażenie zrobił utwór 'Eyesdontlie’ – bazujący na trapowym bicie i niesamowicie wyczyszczonym samplu wokalnym tworzącym melodię. Słucham go już z tydzień i dalej nie mogę uwierzyć w to co słyszę- jest to zdecydowanie jeden z najlepszych utworów jakie usłyszałem w tym roku . Vapor City jest pierwszą płytą Stewarta wydaną w Ninja Tune i krążą opinie, że jest to najlepsza płyta, która w tym roku ukazała się pod ich szyldem.
14.Disclosure – Settle
Disclosure przypominają mi trochę nasz Polski Kamp!. Zespół, który osiągnął sukces i rozgłos na długo przed wydaniem debiutanckiego albumu. Nigdy nie byłem fanem komercyjnej muzyki klubowej, głównie był to rnb i jakiś czerstwy hip hop. Disclousure w świetny sposób pokazują, że muzyka typowo rozrywkowa jasno wycelowana na parkiet nie musi być tandetna i komercyjna. Na Settle bracia Lawrence dokonali reinterpretacji klubowych brzmień i bardziej chwytliwego house’u, stosując dodatkowo ostatnimi czasy bardzo popularny UK Garage. Zapewne dużą popularność i znak jakości przysporzyli sobie dzięki zaproszonym gościom udzielającym się na płycie, jak np. Aluna George, Jamie Woon czy Jassie Ware. Zawsze zadziwiało mnie, że istnieją osoby ledwo pełnoletnie, które potrafią robić muzykę na takim poziomie; nie powiem że Disclosure jest jakąś rewolucją w dziedzinie clubbingu, ale na pewno jest to przynajmniej tymczasowa, świeża droga, która na dobre może się ubić w dzisiejszych czasach. I coś czuję, że duet ten może jeszcze nieźle namieszać i wypchnąć z klubowego podwórka jeszcze bardziej popularny trap.
13. Haxan Cloak – Excavation
Jaki jest sens horrorów? Wywołują u ludzi tylko strach, adrenaline i mogą pozostawić nieodwracalne szkody w mózgu osoby słabej psychicznie. A jednak coś nas do nich ciągnie, jakaś masochistyczna ciekawość lub chęć sprawdzenia czy rzeczywiście jest to tak straszne jak mówią inni. Haxan Cloak jest uważany za nową nadzieję dark ambientu a jego Excavation przez wielu dziennikarzy zostało uznane za najbardziej przerażającą płytę tego roku. I szczerze mówiąc odczułem to na własnej skórze kiedy postanowiłem ją przesłuchać na słuchawkach, leżąc w łóżku o pierwszej w nocy. Z początku słychać dźwięki typowe dla soundtracku z horroru, jednak już po parudziesięciu sekundach uświadomiłem sobie, jak coraz mocniej bije mi serce, do tego doszedł pot i uczucie wszechogarniającego niepokoju. Przetrwałem 2 minuty. Z czasem przyzwyczaiłem się do tych cmentarnych dźwiękówi płyta zaczęła spełniać swoje drugie zadanie- słuchania jej dla przyjemności.
12. Atoms For Peace – AMOK
Jakiś czas temu słyszałem plotkę (bardzo głupią zresztą) jakoby Thom Yorke miał zakończyć działalność Radiohead. Nie ukrywam że dla mnie, jako wielkiego fana i w ogóle osoby zajmującej się muzyką, rozpad najważniejszego zespołu naszych czasów oznaczałby małą katastrofę. Na szczęście moja znajoma która jest psycho- fanką Radiohead, wyjaśniła mi że ta plotka pojawia się regularnie już od czasu wydania przez zespół płyty 'Hail to the thief’ (czyli jakoś od 2003) i nie ma powodu przejmować się tymi wiadomościami. Tak czy owak zawsze podczas czytania podobnych niusów mam w głowie to co Yorke napisał na odwrocie swojej pierwszej solowej płyty „This record would not have happened without Radiohead, and their total faith in me.” Atoms For Peace początkowo był jedynie składem muzyków, którzy mieli pomagać Thomowi wykonywać utwory z jego solowej płyty, ale taka współpraca im nie wystarczyła. Postanowili więc zamknąć się na parę dni w studio i nagrać kilka utworów. Większość materiału z tej sesji to właśnie AMOK. Jest to kontynuacja tego co Yorke zrobił na swojej pierwszej płycie a także odskocznia od macierzystego zespołu. Na szczęście tylko odskocznia, bo nikt chyba by nie chciał aby AMOK został wydany przez Radiohead. Większość piosenek oparta jest na zapętlonych liniach perkusyjnych, syntezatorach a także na- jak zawsze znakomitym – głosie Yorka. Nie jest to płyta zła chociaż od razu słychać, że nie miała być rewolucją, lecz tylko zbiorem piosenek które kłębiły się w głowie Yorka a nie mogły znaleźć innej drogi ujścia niż wydanie tego pod nazwą nowego zespołu.
11. Apparat – Krieg Und Frieden
Apparat prawdopodobnie będzie teraz bardziej znany jako 1/3 Moderata, co mam nadzieję nie przyćmi jego solowych dokonań, zwłaszcza że Krieg Und Frieden jest prawdopodobnie największym dziełem jakie stworzył. Pewnego dnia, niemiecki reżyser Tilo Baumgärtel zaproponował Saschy Ringowi(Czyli Apparatowi) by ten nagrał oprawę dźwiękową do teatralnej wersji Wojny i Pokoju Lwa Tołstoja. Sascha, mimo, iż się zgodził i skomponował soundtrack, nie miał początkowo planów wydania płyty. Dopiero po namowach znajomych i ludzi z wytwórni, uznał że skoro ma materiał na płytę, ma też czas by ten materiał zmiksować może potem wyruszyć w trasę koncertową. Premierowy koncert odbył się w Warszawie podczas majowego FreeForm Festivalu. Jeszcze nigdy nie byłem tak ciekaw koncertu, który mam zobaczyć. Krieg Und Frieden jest płytą ciężką dla odbiorcy, który przyzwyczaił się do ciepłego głosu Saschy i zna go z utworów takich jak 'Arcadia’ czy 'Ash/Black Veil’. Na albumie znajdziemy jedynie dwie piosenki(Limelight oraz Violent Sky), resztę stanowi refleksyjny ambient połączony z miejscami monumentalną muzyką filmową( utwór Austerlitz), a do tego dochodzą jeszcze drony. Jestem ciekaw co powiedziałby Tołstoj gdyby nagle się przebudził i usłyszał jakie dźwięki powstały z inspiracji jego dziełem literackim. Widać że duch Rosjanina jakoś spłynął na Apparata ponieważ całość stoi na bardzo wysokim poziomie i trzyma w napięciu do samego końca.
10. Gold Panda – Half of Where You Live
Pierwszą styczność z Gold Pandą miałem jakieś dwa lata temu, w wakacje. Jechałem wtedy w słoneczny dzień na wieś a utwory z jego pierwszej płyty ”Lucky Shiner” stanowiły dla mnie idealny wakacyjny soundtrack. Nie inaczej jest w przypadku nowego albumu Brytyjczyka – czuć na nim słońce, przestrzeń i wolność. Co prawda będę pisać o jeszcze jednym tak bardzo wakacyjnym albumie, niemniej Half of Where You Live stanowił dla mnie idealne muzyczne wejście w wakacyjny klimat. Po raz kolejny Gold Panda otacza nas przyjemnymi plumknięciami, pyknięciami i melancholijnymi samplami zaś typowy dla niego chillout stał się bardziej surowy i poukładany z wyraźnymi wpływami house’u. Mimo housewego wpływu, nadal czuć że jest to Gold Panda, który jednak odkrył w sobie nowe ścieżki i impulsy do tworzenia.
9. Boards of Canada – Tomorrow’s Harvest
„Każde dziecko cieszy się z prostych, banalnych rzeczy. Potrafi zachwycić się kolorem trzmiela, czy zapachem kwiatów. Kiedy dorasta, przestaje zwracać na to uwagę. W pewnym momencie, tempo jego życia jest tak ekstremalne, że musi odreagować jedzeniem, uprawianiem seksu, czy czymś w tym stylu. Kiedy tworzymy mizukę, powracamy do dzieciństwa. To swego rodzaju forma prostoty i oczyszczenia”. Tak w 2002 roku opisywali swoją muzykę. I od tamtego czasu nic się nie zmieniło. Kiedy pierwszy raz usłyszałem Tomorrow’s Harvest, poczułem się jak w domu: to w dalszym ciągu stara IDMowa Boards Of Canada. Ten przysłowiowy dom ma już 26 lat i 4 płyty na swoim koncie, każda z nich mistrzowsko określała IDM na tle ewoluujących trendów muzycznych. Dzisiaj, po 8 latach BOC robią dokładnie to samo, przypominając o co chodzi w tym gatunku. Można rzec, iż w momencie kiedy Aphex Twin zamilkł, to właśnie oni są odpowiedzialni za wszkrzeszenie połamanych, ambientowych bitów.
8. Fuck Buttons – Slow Focus
Slow Focus brzmi tak jakby ktoś przyłożył mi wiertarkę(Absolutnie nie mylić z wiertarką dubstepową!) do ściany i zaczął wiercić, a z tego rodziłaby się muzyka. I co dziwne dobra, nawet bardzo dobra; tak dobra że nie chce się tego wyłączyć – z jednej strony mamy surowe i ostre dźwięki, z drugiej strony są one na tyle miękkie i kojące że odnajduje się niesamowitą przyjemność w słuchaniu Slow Focus, wciąż i wciąż. Nigdy nie byłem na ich koncercie a wielka szkoda, bo jeśli jest tak głośno i miodowo jak na płycie to na pewno byłby to opłacalny wydatek. Niby noise to taki prosty i oczywisty gatunek, (nawet z nazwy), niby już wszystko zostało w nim powiedziane, aż tu nagle powstaje Slow Focus, które każe się zastanawiać, z czym tak naprawdę mamy do czynienia ?
7. Bonobo – The North Borders
Bonobo jest geniuszem. Za każdym razem, kiedy ktoś mnie o niego pyta rzucam właśnie to krótkie, aczkolwiek treściwe, zdanie. Jego geniusz polega na tym, że każda jego następna płyta jest na wyższym poziomie muzycznym i brzmieniowym od poprzedniej. Nie wiem jak on to robi, jestem ciekaw czy żyłoby się nam lepiej gdyby takie osoby jak Bonobo zasiadały w rządzie światowym. Największy zarzut do North Borders to taki, że nie jest on tak dobry jak Black Sands. Paradoksalnie jest to zarazem najmniej istotny zarzut, jeśli sobie uświadomimy że North Borders nigdy nie miało być Black Sands, a tym bardziej go przewyższyć. Należy się zatem pogodzić, że Black Sands to największe osiągnięcie tego człowieka, które nigdy nie zostanie powtórzone. Nie róbmy jednak z tego tragedii, temat został wyczerpany, a Bonobo zaczyna zwiedzać nowe rejony muzyczne. Słowo 'zwiedzać’ jest tu odpowiednie, widać że Simon Green zainspirował się 2stepem i UK garagem i postanowił jakoś je umiejscowić w swojej muzyce. The North Borders jest płytą dobrą, Nie chcę uprawiać herezji i porównywać jej do Black Sands, bo to są rzeczy nieporównywalne, niemniej pod względem brzmienia jest płytą bardziej nowoczesną i czystszą. Już na Black Sands mieliśmy do czynienia z lekko 2stepowymi bitami, jednak wtedy nikt by tego nie usłyszał, a dziś kiedy mamy już kolokwializm (a może nawet pełnoprawne słowo) 'Burializm’, możemy mówić, że North Borders jest właśnie przykładem Burializmu. Typowe dla gatunku, stuknięcia i uderzenia są jedynie wpływami Flying Lotusa lub właśnie Buriala. Ale czy to źle? Co by się stało gdyby Bonobo nagrał kolejne Black Sands, a potem następne i następne? Widać że jest on artystą który non stop poszukuje, a mimo to nie zatraca swojej głębi, nie odcina się od poprzednich muzycznych dokonań. Nie podcina gałęzi na której siedzi, a to w twórczości jest chyba najważniejsze.
6. Dj Koze – Amygdala
W czasach, kiedy na rynek muzyczny wchodzą nowe mody jak trap czy dubstep, stare gatunki, które niegdyś rządziły w klubach odchodzą do lamusa. Możemy tu mówić o coraz lepiej broniącym się technie, a także o housie, który wszystkich już nuży i nudzi. Kiedy artyści tacy jak Dj Koze widzą, że w gatunku tym nie dzieje się najlepiej zaczynają działać. W porównaniu z poprzednim wydawnictwem sprzed 8 lat, Amygdala jest bardzo ciepłym, przyjemnym albumem, na którym znajdują się naprawdę rewelacyjne piosenki. I to są dwa największe atuty tej płyty: brzmienie i piosenki. Brzmienie Amygdali to idealne połączenie Burialowych 2stepowych bitów i houseowych elementów, dodatkowo jeszcze podbudowane wokalem. Każda z piosenek jest tu niesamowicie magiczna. Dla mnie jest to szczególnie ważne ponieważ nigdy nie przepadałem za niemieckojęzycznymi utworami, a np. ”Das Wort” zmiażdżyło mnie od pierwszego odsłuchu. Kolejną mocną stroną jest dobór sampli, niektóre z nich brzmią tak jakby były wycięte z dziecięcych kołysanek i jest to doprawdy ujmujące! Szczególnie teraz gdy mamy grudzień, a ja – kiedy włączę dowolny utwór z Amygdali – przenoszę się w okres ciepłych i radosnych wakacji. W sumie jest to najlepsza płyta jaką słyszałem w te wakacje. Dj Koze poprzez swój album pokazał mi, że człowiek może się cieszyć naprawdę prostymi dźwiękami. Dzięki nim zorientowałem się, że w ogóle możemy cieszyć się z każdej prostej i pięknej rzeczy, jak słońce, trawa, szemrzący strumień. Zresztą jeśli jego obietnice się spełnią i powróci do Katowic będziemy mogli tego wszystkiego doświadczyć w sierpniu na kolejnym Tauronie. Jeśli miałbym podsumować obecną kondycję House’u, powiedziałbym, że staje się on coraz bardziej chilloutwy i spokojny, tak jakby ludzie w dzisiejszym świecie naprawdę tego potrzebowali.
5. The Knife – Shaking the Habitual
Szwedzkie rodzeństwo Dreijer, to zespół, którego poczynania bardzo trudno śledzić, wynika to z ich negatywnego, wręcz nienawistnego stosunku do komercji i zaangażowania medialnego. Niechęć ta jest tak silna, że w przeciągu swojej 14 letniej kariery odbyli tylko dwie trasy koncertowe, z czego ostatnia odbyła się w tym roku. W wywiadzie, którego udzielili na potrzeby albumu The Knife tak o nim mówią: „Chcieliśmy wykorzystać tradycyjne instrumenty w nie tradycyjny sposób, i znaleźć nie tradycyjną drogę do tworzenia tradycyjnych dźwięków, znaleźć granicę pomiędzy dźwiękami normalnymi, tradycyjnymi a dźwiękami dziwnymi, niekonwencjonalnymi”, „Shaking The Habitual powinien być interpretowany tylko poprzez pryzmat muzycznej polityki która umniejsza rolę kobiet w muzycznym biznesie.”, „To co robimy jest polityką, powinno być niemożliwe żeby tego nie zrozumieć.” Już po pierwszych dwóch utworach z płyty czuć, że jest to album z przesłaniem, że w swojej formie jest jednolity i bardzo spójny, że zespół chce coś ważnego przekazać. To zbiór bardzo ciężkich dźwięków, i jeśli ktoś przyzwyczaił się do The Knife z poprzednich, bardziej radosnych i tanecznych płyt, podejdzie zapewne z wielkim dystansem do Shaking The Habitual. Brzmienie i dźwięki są tu perfekcyjnie dopracowane, a głos Karin staje się coraz bardziej tajemniczy i narkotyczny. W sumie sporo czasu zajęło mi ogarnięcie tego co dzieje się w singlowym 'Full Of Fire’ i w końcu dochodzę do wniosku, że jest to jeden z najlepszych tanecznych, psychodelicznych singli jakie słyszałem. Ciekawi mnie, w jaki sposób w głowach członków zespołu narodziły się pomysły na takie brzmienie? Wyjaśniającą cokolwiek ciekawostką jest może informacja, że część albumu nagrywano w Islandzkiej jaskini; kto wie, może podczas nagrywania nawiedziły muzyków duchy skandynawskich kobiet spalonych na stosie lub coś w tym rodzaju, przez co album brzmi jak brzmi. Shaking the Habitual i zasługuje na osobną klasyfikację gatunkową. Jest to zupełnie nowa i świeża muzyka która prawdopodobnie pozostanie ślepą uliczką bez kontynuatorów. I tu na miejscu byłoby pytanie: Czy styl z Shaking Habitual nie będzie kontynuowany z powodu swojego nowatorstwa, czy może po prostu nikt nie jest w stanie zrobić tego tak jak The Knife?
4. Daft Punk – Random Access Memories
Przyznam, że miałem problem z umieszczeniem Daft Punku w tym zestawieniu. Mimo że jest to obecnie jeden z najważniejszych elektronicznych zespołów, RAM płytą elektroniczną nie jest. Gdyby nie fakt że opisuję tu najlepsze albumy tego gatunku, RAM zapewne byłby na drugim miejscu. Podzielił on fanów na dwie grupy: słuchaczy, którym się nie podoba gdyż uznają tylko mocno elektroniczną wersję Daft Punk, oraz fanów, którzy uznają RAM za genialną płytę a Get Lucky podśpiewują nawet na sedesie. Kiedy po raz pierwszy usłyszałem Get Lucky, stwierdziłem, że jest to utwór, którym Daft Punk chce pokazać jak należy robić prawdziwą muzykę rozrywkową na wysokim poziomie. Nawet nie tyle, że wysokim Get Lucky dotarł do takiego muzycznego i kultowego punktu, że nadaje się do puszczania zarówno w rozgłośniach komercyjnych jak i melomańskich. Dla mnie jest to zdecydowanie najlepszy singiel tego roku. Sama kampania reklamowa była mocno skomercjalizowana i przygotowywała nas do wielkiego dzieła. Na przykład na tegorocznym festiwalu Coachella, największą popularność zdobył filmik, na którym ktoś nagrywa reklamę zapowiadającą RAM, a ludzie krzyczą jakby Daft Punk miał zaraz wejść na scenę. Pod względem produkcji album jest monumentalny (że potrafią stworzyć monumentalny album, udowodnili już na ścieżce dźwiękowej do Trona), szczególnie biorąc pod uwagę wachlarz gości zaproszonych do każdego utworu: od muzyków stricte awangardowych i alternatywnych, jak Chilly Gonzales i Panda Bear po wykonawców klasycznych i popularnych, jak Giorgio Moroder czy Pharrell Williams. Jednak żaden zaproszony z muzyków nie odciska piętna na utworze i nie dominuje go swoją osobą lecz staje się tylko kolejnym instrumentem Daft Punku. RAM otworzył nowy rozdział w historii zespołu. Widać i czuć, że każda decyzja na tym albumie jest bardzo przemyślana i dojrzała, nie ma tu słabych momentów- wszystko ze sobą współgra tworząc całość, która przenosi nas w szalone disco lat 80-tych a Daft Punk stworzyli swoje Opus Magnum
3. Tim Hecker – Virgins
Nie chcę się powtarzać ani rozpisywać, ponieważ napisałem prawie wszystko przy okazji recenzji parę miesięcy temu. Mogę jedynie dodać, że dziś mogę uznać Virgins za jedną z najlepszych płyt Heckera tudzież za najlepszą dronową i ambientową płytę jaką w tym roku słyszałem. Od czasu mojej recenzji zajawka na tą płytę mi nie minęła, dalej uwielbiam zasypiać przy zapętlonych dźwiękach pianina i przemierzać świątynię swojej wyobraźni.
2. Jon Hopkins – Immunity
Każdy z nas często słyszy o artyście lub płycie, która jest przez kogoś wyprodukowana i wtedy nachodzi go pytanie: Kim jest osoba produkująca? I dlaczego to nie ona ma zbierać oklaski za sukces wyprodukowanego albumu? No bo kto by przypuszczał, że taki Jon Hopkins może stać za produkcją Viva La Vidy – najpopularniejszego albumu Coldplay. Już po swoim debiucie Hopkins stał się ulubieńcem wielu wybitnych artystów jak Biran Eno, a na tegorocznym Tauronie został okrzyknięty ”czarnym koniem festiwalu”. Nie ukrywam, że z ogromną przyjemnością wybrałbym się na niego ponownie. Immunity to w istocie najbardziej dojrzałe dzieło, czerpiące ze wszelkich inspiracji Hopkinsa, niezależnie czy jest to fenomenalne – uderzające od pierwszej chwili- solowe pianino w ”Abandon Window”, czy idealnie taneczny ”Open Eye Signal”. Jest to płyta bardzo różnorodna, a jednak w tej różnorodności zachowuje spójność i jednolitą atmosferę. Na ogromną uwagę zasługuje także ”Collider” – piękne, prawdziwe, rodowite, oryginalne techno. Takich utworów już się w dzisiejszych czasach nie robi… Album uderza swoją tajemniczością i niekiedy minimalizmem, który pozostaje niezwykle inteligentny. Podobnie jak np. w utworze ”Breath this air” gdzie bardzo prosta linia pianina okazuje się być idealnie dobrana do połamanych bitów w tle, tak samo w otwierającym ”We Disappear” główny klawiszowy motyw przywołuje złote czasy minimalistycznego techna. I takiego Hopkinsa lubię najbardziej, w takim się totalnie rozpłynąłem i zauroczyłem. Mimo, że album trwa około godziny to i tak szkoda że zawiera tylko 8 kompozycji. Sam artysta przyznał że Immunity to bardzo ciężki album, zaś on chce się teraz skupić na bardziej spokojnych dźwiękach i już ma w planach płytę stricte ambientową. Oby była na tak mistrzowskim poziomie jak Immunity.
1. Moderat – II
Minęły 4 miesiące, a ja dalej nie mogę zapomnieć o tym co widziałem i słyszałem w Katowicach na Tauronie. Może zabrzmi to zbyt prosto, ale Moderat zagrał najlepszy koncert, w jakim dane mi było dotychczas uczestniczyć. Wiedziałem, że jest w nich coś szczególnego, przewidywałem też, że ich występ będzie niesamowity. Jednak, to co zobaczyłem przewyższyło wszystkie wcześniejsze wyobrażenia. Byli tegorocznymi headlinerami, co automatycznie wzbudziło zainteresowanie osób wcześniej ich nie znających, a z czasem ich ciekawość wzrastała. Cały namiot był zapełniony, a zespół zaprezentowała najbardziej niesamowite wizualizacje jakie widziałem. Pod tym względem przebili nawet Chemical Brothers. Przy tworzeniu pierwszej płyty Sacha Ring(Appart), Sebastian Szary(Modeselektor) i Gernot Bronsert(Modeselektor) weszli do studia jako Apparat i Modeselektor chcąc połączyć ich oba światy. I udało im się to perfekcyjnie, widać że jest to płyta zawierająca inspiracje z jasnym podziałem na rolę, słychać np. że utwór ”Seamonkey” stworzył Modeselektor a ”Rusty Nails” Apparat. W pewnym momencie (a stało się to prawdopodobnie przy okazji trasy koncertowej) cała trójka zauważyła jak im się dobrze pracuje oraz, że nie są już tylko Modeselektorrem i Apparatem lecz stali się Moderatem. I właśnie ta artystyczna ewolucja jest szalenie inspirująca i ciekawa. Moderat to zespół idealny, nie jest to bowiem typowy skład, w którym liderem jest wokalista a reszta zespołu jest pomijana – nie! Tutaj każdy jest równie ważny, nawet nie jest istotne, że Sascha pełni rolę wokalisty – jest on tak samo istotny jak pozostali członkowie zespołu. Drugi album otworzył im drogę do większej popularności, prawdopodobnie są teraz bardziej znani niż ich własne dokonania. Album ten jest oczywiście w jakiś sposób inspirowany innymi wykonawcami, jak np. wszechobecnym Burialem (Burializm, znowu!) Koniec końców z tego wszystkiego powstaje jakaś nowa jakość, która być może przy okazji następnej płyty zasłuży na miano czegoś nowatorskiego. Może moja opinia jest trochę przesadzona, ale uważam że mamy do czynienia z poważnym przewrotem w muzyce, porównywalnym do Radiohead w latach 90 tych. Kto wie, może i oni staną się nowym Radiohead a kolejne płyty będą tak genialne jak OK Computer czy Kid A. Taką też mam nadzieję i taką przyszłość im wróżę.