Death Grips przestali istnieć. Co teraz? Czy usłyszymy dzisiaj jakiś zespół mający większą wyobraźnię, idący tam gdzie każdy zwykły raperski skład bałby się pójść? Mimo tej dotkliwej lecz –miejmy nadzieję – chwilowej straty i tak nagrano dużo ciekawego hip hopu. Przykładem mogą być Clipping., którzy odchodząc od swojej noiseowej formy zaprezentowali (miejscami groteskowe) rozumienie współczesnego i mainstreamowego hip hopu. Przywołani Death grips także na pożegnanie zostawili nam połowę albumu a drugą część wydadzą w jesieni.
Ponadto pojawiło się nowe wydawnictwo od Shabazz Palaces… Ich poprzednia i zarazem pierwsza płyta 'Black Up’ jest dla mnie biblią i podręcznikiem tworzenia hip hopu w obecnych czasach. Z jednej strony swagerski, trochę dubstepowy i bassowy, a z drugiej świeży, nowoczesny i odkrywczy. Trafnie określono ich jako hip hop z przyszłości. Ich wytwórnia (legendarny Sub Pop, który, jak pamiętamy, wydał Nirwanę) opisała Black Up w taki oto sposób: Gdyby Beduini wypasali bity zamiast owiec i mieszkali w Seattle a nie w Górach Atlasu, tak właśnie brzmiałaby ich muzyka. Konfucjusz lepiej by tego nie ujął. Stojący za wszystkim Palaceer Lazaro (tak, to właśnie ten człowiek odpowiedzialny za mistrzowskie Digable Planets) nie próżnował podczas swojej nieobecności, widać, że zdobywał ogromną wiedzę o produkcji i muzyce afrykańskiej – czysto rdzennej. Posłuchajcie utworu Church a zrozumiecie co mam na myśli. Nota bene postać Palaceera jest niezmiernie ciekawa. Muzyk tworzący kiedyś klasyki jazz hopu, zniknął, aby powrócić w tak oszałamiającej formie, że został wydany przez wytwórnie, która niegdyś z hip hopem nie miała nic wspólnego. A mówią, że starcy nie potrafią odnaleźć się w świeżości dźwięków. Efekt wizjonerstwa Black Up był tak niesamowity, że na jednej płaszczyźnie spotykali się raperzy z A Tribe Called Quest wraz z psychodelicznymi laseczkami z Pocahaunted.
Rozpisuję się o poprzedniej płycie ponieważ – wraz z takim dziełem jak Black Up – oczekiwania rosną coraz bardziej. W tym kontekście o Lese Majesty mogę powiedzieć, że jest to płyta zupełnie inna, zarówno w swojej budowie jak i przesłaniu. Mam ogromną nadzieję, że stanowi preludium przed czymś mocniejszym nawet od Black Up. Zajmijmy się na chwile konstrukcją płyty: trwa ona 45 minut i zawiera 18 kawałków liczących na ogół minutę lub dwie. Słuchając całości nie dostrzegamy tego albowiem każdy kolejny utwór zaczyna się tam gdzie kończy poprzedni. Pierwsze dwa utrzymują wysokie napięcie i od razu widać, że to Shabazz Palaces, charakterystyczny wysoki głos Palaceera stale o tym przypomina. Dalej mamy singlowy They come in gold – w sumie nic specjalnego, ot zwykły kawałek Shabazzów, który mógłby się równie dobrze znaleźć na Black Up. Cały album oddycha i płynie, właśnie płynność jest stałą cechą albumu rzadko zaburzaną przez samoistne utwory w rodzaju wspomnianego kawałka singlowego czy 'Cake’. Trochę jednak smuci, że niektóre utwory są oddzdzielone, zwróćcie np. uwagę na moment od utworu solemn swears do Ishmael; sądzę, że gdyby całość była konsekwentnie jedną kompozycją odbiór byłby znacznie lepszy. Przykładem niedosytu jest utwór Noetic Noiromantic: rewelacyjnie melodyczny, a trwa zaledwie minutę. Dlaczego tak krótko?
Jak już wspomniałem album ma napięcie, czujemy jakby zaraz miało coś się stać, coś wybuchnąć. Nie dzieje się jednak nic, a tylko płynność. Duet przyzwyczaił nas do zróżnicowanej budowy utworów, do melodyjności i niejednoznacznego raperskiego flow. Lese Majestry nie jest złą płyta. Utwór Ishmael jest teraz jednym z moich ulubionych tej grupy. Nie zmienia to faktu, że jako całość jest to płyta słabsza od Black Up. Robi wrażenie jakby była nagrana przed nim. Miałem ogromną nadzieję, że przy okazji drugiej płyty Shabazz Palaces zdobędą większy rozgłos i więcej osób ich doceni, ale niestety brak hitów takich jak z poprzedniego albumu to utrudnia. Mimo to nadal gorąco w nich wierzę i mam nadzieje, że to tylko chwilowa blokada artystyczna i starają się nas przygotować na coś mocnego i twórczego. Oby.
OCENA: 7.5