One.. Two… Three.. Four.. Five.. Six.. Seven. Tak oto doczekaliśmy się! Po 7 latach duet braci pochodzących ze szkockiego Edynburga, a kryjących się pod nazwą Boards of Canada wydali nowy album!! Wieść o jego premierze wywołała ogromne poruszenie w kręgu miłośników muzyki elektronicznej na całym świecie. Nic dziwnego- Boards of Canada, to jeden z tych zespołów, które charakterystyczne brzmienie syntezatorów, inspirowane filmami przyrodniczymi wytwórni, po której zespół odziedziczył nazwę, powodują, że ich muzyka przenosi myślami słuchacza w niezwykłe miejsca.
Pierwsze „wzmianki” o nowym wydawnictwie sygnowanym nazwą BoC wywołały u mnie mieszane uczucia. W sumie mógłbym zamknąć je wszystkie w jednym słowie-liczbie: SIEDEM. To cholernie długi czas oczekiwania na nowy album. Zbyt długi. Oczekiwania rosną, każdy z osobna z góry zakłada czego się spodziewać, jakich dzwięków, melodii, struktur rytmicznych. Historia pełna jest przykładów podobnych „powrotów”, które zakończyły się prawdziwą katastrofą.
Kiedy zespół stał się legendą de facto w czasie swojej działalności to ten album nie mógł przejść obojętnie. Kto, jak kto ale Michael i Marcus są specjalistami od budowania wizerunku przez tajemniczość, która począwszy od muzyki, a kończywszy na sprawie koncertów, przejawia się praktycznie wszędzie. Duet jakby tym zachowaniem przyciąga zainteresowanie nas słuchaczy i zachęca byśmy stworzyli własną teorię ich muzyki- oni nie chcą i nie będą chcieli tego za nas robić. Nie powiedziałbym, że powrót Boards of Canada po 7 latach jest katastrofą, ale o katastrofie. Nie należy też ich porównywać do zespołów, które powróciły na scenę by odcinać kupony od swojej wcześniejszej twórczości. Popularność i zainteresowanie BoC wzrosło dzięki amatorskim filmikom na YouTube, gdzie ich muzyka służyła jako soundtrack do montażu archiwalnych materiałów telewizyjnych z lat ’50-’80. Dla wielu widzów, słuchaczy (w tym także dla mnie) było to okno do świata odkrywców, co w dzieciństwie potrafił mi sprawić program, który swoją drogą idealnie by się dopasował do twórczości BoC: „Duże oko”.
Cała ta aura tajemniczości wokół BoC działa zdecydowanie na korzyść duetu. My, słuchacze, jesteśmy dzięki temu skupieni na samej istocie muzyki. Uważam, ze artysta dużo zyskuje, gdy stara się co nieco ukryć. Pomaga to w odbiorze. Przyznam się, że kiedy w sieci zaczęły pojawiać się pierwsze „detale” dotyczące nowego wydawnictwa to omijałem je szerokim łukiem. Bałem się, że popsuje mi to późniejszy odbiór całego albumu. Wiadomo, oczekiwania. Byłem jednak spokojny o „Tomorrow’s Harvest”, bo co jak co, ale to jest przecież Boards of Canada. Nie porównuje tutaj duetu do typowych odcinaczy kuponów, jedynie zwracam uwagę, że jednak 7 lat to wręcz epoka na polu muzyki elektronicznej.
Racja. W przeciągu ostatnich 7 lat muzyka elektroniczna stała się bliższa przeciętnemu słuchaczowi, a to jest spowodowane dzięki cyfryzacji wszystkiego. Tego procesu już zatrzymać się nie da, a BoC wobec tychże działań światowych korporacji wychodzi obronną ręką, gdyż ich muzyka zachowuje duszę jak dobry stary film dokumentalny. Co do pierwszych detali albumu- były one jak na BoC przystało- zagadkowe, niczym złamanie szyfru Enigmy. Wysłali oni 6 vinyli do 6 różnych sklepów muzycznych, na których to był umieszczony kod 6 cyfrowy dla jednego ciągu. Kiedy na niepozornej stronie internetowej wpisało się ciąg wszystkich liczb z tych 6 vinyli, można było zobaczyć szumiący ekran, który osobiście wprowadził mnie w euforie! Dobrze, że zapowiedzi nowego albumu nie okazały się „Czeskim Snem”[tutaj aluzja do filowego reality-show reż. Víta Klusáka i Filipa Remunda przyp. red.]
I tak, i nie. BoC dokonali rzeczy bardzo trudnej – sprostali oczekiwaniom, w stopniu co najmniej zadowalającym. Pomimo niesamowitej akcji promocyjnej Boards of Canada nie zaskoczyli mnie. Ot, nagrali album jakiego chciałem, w ich stylu, bez zbędnej filozofii, zmian. Wszystko tutaj się zgadza. Jest dobrze i tylko dobrze.
Ten album jest jednak inny od wcześniejszych wydań, w których często dominowała harmonia, spokój i dziecięca wyobraźnia- wszystko to podgrzewane w stylistyce lo-fi. Tommorow’s Harvest to album, którego nie za bardzo się da słuchać w domu, bo to tak mija się z celem jak gra na komputerze, w słoneczny letni dzień, w Symulator Farmy 😀 Wraz z odpaleniem pierwszego kawałka „Gemini” od razu włącza się wyobraźnia- to jest magia, do której przyzwyczaili nas BoC, dlatego radzę by pierwszy raz słuchać Tommorow’s Harvest na dworze korzystając z pięknej pogody. Już początek zaczyna nas wciągać coraz to bardziej i głębiej do świata, który zaczyna powoli obumierać.
Dla mnie każdy z albumow BoC najlepiej funkcjonuje w otwartej przestrzeni. Kompozycje są senne, wręcz mają w sobie coś z narkotycznej jazdy. To tak jakbyś zarzucił sobie LSD. Otaczający nas świat powoli umiera. Fakt. Ale nie jest to nic zupełnie nowego. To takie troszkę dorabianie filozofii do samego „Tomorrow’s Harvest”. Coś w stylu nie wypada napisać, że jest ładnie i dobrze, bo to BoC, więc pomyślmy nad jakimiś wyniosłymi hasłami. Muzyki nie oszukasz poprzez rzucenie wyniosłego hasła.
W tym miejscu dochodzimy do wniosku, że nie da się określić jednoznacznie muzyki Boards of Canada. Interpretacja jej jest wolna: jedna może być czeskim filmem, druga spojrzeniem laika na otaczający nas świat, a trzecia halucynacją. Nie pozostaje więc nic innego niż wyrobić sobie własne zdanie.