Colours Of Ostrava – Dzień 1.
The Ills
A.D. Pierwszy koncert, który mieliśmy przyjemność usłyszeć na Colours of Ostrava – jak najbardziej udany! Właśnie ogarnialiśmy teren festiwalowy, gdy to zatrzymaliśmy się przy scenie Full Moon, gdzie grali The Ills – ta słowacka kapela zachwyciła nas i publiczność swoim bardzo melodycznym i głośnym post-rockiem. Myślę, że fanom takich zespołów jak Tides from Nebula czy Three TrappedTigers spodobałaby się ta propozycja.
Jimmie Pe
A.D. Krótko mówiąc – czeluściowo!
Witek Bartula: Słowacki producent w zgrabny sposób łączy mocne trapowe beaty razem z pokręconymi syntezatorowymi dźwiękami w stylu Flying Lotusa, czasem także dodając do tego jazzowe sample. Na żywo jest mocno i ciężko. Rozpalił nas i ożywił po długiej podróży, tak więc można powiedzieć, że spełnił swoje zadanie idealnie.
Tame Impala
A.D. Pełnia szczęścia! Każdy z nas melomanów ma coś w sobie z hipsteryzowania. Takim zachowaniem, które może być odebrane przez niewtajemniczonych, jako irytujące jest chwalenie się, że znało, słuchało i polecało się jakiś znany zespół, zanim ten jeszcze stał się popularny. Ja mam coś takiego z Kevinem Parkerem i spółką. Jakoś tak się złożyło, że ich ostrawski występ był pierwszym, na którym byłem, a Australijska formacja już na sam początek festiwalu dała nam solidnego kopa swoim psychodelicznym show. I to jest występ będący godnym headlinera tak dużego festiwalu!
W.B. Fakt faktem, że od 2013 roku, kiedy widziałem ich na Openerze, zrobili całkiem spory postęp, może to za sprawą nowej płyty, może za sprawą idealnie dobranej setlisty, która sprawiła, że nie chciało się wyjść z koncertu i ani na chwile nie było nudno. Jednak czuć pewien niedosyt związany z ich występem, bo na pewno mogliby brzmieć lepiej, czyściej, czy po prostu zainwestować w lepszego dźwiękowca. Przebijając się jednak przez te niedoskonałości, Tame Impala grają energicznie i transowo, czyli tak jak na przedstawicieli psychodelii przystało.
Slowdive
W.B. Nie do końca wiem od czego zacząć. Dwa lata temu na OFFie zastanawiałem się czy Slowdive nie zagrali najlepszego koncertu w jakim dane mi było uczestniczyć, szybko jednak uznałem, że rok wcześniej MBV zawiesili poprzeczkę jeszcze wyżej. Jednak w Slowdive, mimo że to ten sam gatunek, jest coś niepowtarzalnego i pięknego. Piękno to chyba najlepsze słowo w tym przypadku.
Na Colours Of Ostrava wyszedłem z Tame Impali przed czasem by zająć sobie dogodne miejsce przed tłumem, którego…(aż ciężko mi to napisać, bo to tak smutne) nie było. Podczas koncertu było naprawdę bardzo mało ludzi i bardzo przykro się na to patrzyło. Szczególnie jak weźmie się pod uwagę całą historię formacji i Shoegaze’u – gatunku, który miał swój wielki wzlot i upadek w latach 90tych, który teraz powrócił w wielkim stylu. Czy po to żeby znów upaść? Ta myśl siedziała mi w głowię chwilę przed koncertem, ale to i tak nieistotne biorąc pod uwagę to, co ze mną zrobili.
Zabrzmi to pretensjonalnie i mistycznie, ale te zespoły Shoegaze’owe dotarły do jakichś tajemniczych pokładów dźwięków gitar, do których nie doszły żadne inne gatunki. Podczas koncertu nie mogłem uwierzyć w to co słyszę i widzę. Stałem z otwartą japą, nie byłem w stanie ani klaskać, ani krzyczeć, ani nawet płakać. Totalny paraliż. Melodie, które przekształcały się w ścianę dźwięku, wokale, które gdzieś tam próbowały się z niej wydostać dawały kontrast i wrażenie obcowania z Shoegazem totalnym. Tak się już dzisiaj nie gra.
Pod koniec koncertu miało miejsce dziwne zdarzenie. Otóż ktoś z obsługi podszedł do Rachel i coś jej powiedział. Następnie wszyscy muzycy z lekko skwaszonymi minami patrzyli się po sobie, a Rachel powiedziała, że kończy im się czas i to będzie ostatnia piosenka. Neil, zaczął coś brzdękać na gitarze i zrobiła się chwila milczenia, tak jakby mieli jednak zrezygnować z tej ostatniej piosenki. Nie wiem o co tam tak naprawdę chodziło i czy mieli jakąś spinę z obsługą, ale podczas Golden Hair dali absolutnie doskonały popis.
Cały koncert był tak ogromnym emocjonalnym przeżyciem, że gdybym miał szansę iść na nich ponownie w najbliższym czasie, to nie wiem czy bym z niej skorzystał.
M83
W.B. Mamy lekki problem w redakcji z oceną koncertów dnia pierwszego. Red. Dąbrowski bardziej skłania się ku Tame Impali, natomiast ja ku M83. Faktem jest, że jego nowy album nie jest jakiś wybitny i nie dorównuje w żadnym stopniu poprzednikowi. Rzekłbym, że Junk jest nawet serowy i jego tytuł w pewnym sensie odzwierciedla zawartość. Jednak ten serowy pop jest bardzo świadomym posunięciem, bo każdy element aranżacyjny jest na swoim miejscu i brzmi to tak jak powien. Mniej więcej tak też było na żywo. Te piosenki zachowały swój jajcarski klimat, ożyły, stały się bardziej przestrzenne i nieco stadionowe.
Czy w takim kierunku ma zamiar podążać Anthony Gonzales? Czas pokaże. Na pewno nie ma zamiaru odcinać się od poprzednich osiągnięć i albumów, które to podczas koncertu wybrzmiały perfekcyjnie. Tam gdzie miało być epicko, post-rockowo, tam było. Tam gdzie miało być elektronicznie i tanecznie, było. Jak dla mnie o wiele lepszy koncert niż wspomniani Australijczycy, ale nich red. Dąbrowski się obroni.
A.D. WITEK! CHALLENGE ACCEPTED! Na pierwszy rzut oka lineup pierwszego dnia festiwalu wydawał nam się niesamowity – 3 następujące po sobie wielkie zespoły, z których muzyką mamy spory bagaż wspomnień. Wisienką na torcie miał być koncert M83… przykro mi to pisać, ale ze wszystkich festiwali, na jakich w życiu byłem ten koncert okazał się największym niewypałem.
Wydawać by się mogło, że wszystko fajnie – znane i lubiane piosenki + gitarzysta z afro podobnym do Dawida Podsiadło, który jarał się grą jak helikopter w ogniu + ogromne tłumy ludzi śpiewające i hucznie się bawiące pod sceną… niestety prawda jest taka, że nawet ten radosny klimat, jaki się wytworzył podczas tego występu nie zrekompensuje mi niesmaku, który pozostał po tym, że przez ponad 75% występu M83 grali z playbacku (a o śpiewaniu Anthonego Gonzalesa czy też Mai Lan z junkowych kawałków nie wspomnę…).
Po magicznych występach Tame Impali i Słowdive zostałem sprowadzony na ziemię – choć lubię kawałki M83, to jednak poczułem się wrobiony w konia, że tak popularny i lubiany zespół może sobie pozwolić na takie kwiatki. A miało być tak pięknie..
PS: Czy uważacie, że Junk to najlepszy album w dyskografii M83? Ja też nie.
Rone
A.D. Słuchając muzyki Rone’a przed przyjazdem na Colours of Ostrava spodziewałem się czegoś w deseń Machinedruma, czyli abstract hiphopowe melodie, tymczasem jego show przypominało mi trochę Chrisa Clarka – świetne, choć dosyć wczesne zakończenie pierwszego dnia festiwalu!