Z głową w głośniku

Z głową w głośniku

Mandat masy – budowanie ruchu od podstaw

Witamy w pierwszej z naszych rozmów, w których będziemy dzielić się swoimi obserwacjami na temat kultury rave. Regułą tego cyklu będzie krótkie wprowadzenie do tematu rozmowy, natomiast rolę takiego intro do naszego debiutu spełni rozwinięcie samego tytułu: „Z głową w głośniku, czyli z perspektywy densfloru”: chcemy położyć mocny akcent na elemencie, bez którego ruch rave byłby trupem – a więc aspekcie społecznym – zbiorowości osób, które współtworzą tę kulturę.

Z głową w głośniku

MH: Siłą rzeczy zaczniemy o sobie…

PK: My Head is Dubby to ludzie z pasją. Każdy z nas jest z innego środowiska, z własnym bagażem doświadczeń, do tego ze zdrowym rozsądkiem i bez lęku przed nowym i żmudną pracą, która była konieczna do rozprzestrzenienia wirusa dubstepu. Po kilku spotkaniach stworzyliśmy skład, który był jak pięć palców które po zaciśnięciu dają pięść …a to jest podstawa do tego, żeby zacząć robić nową jakość.

MH: Nową w stosunku do czego? Lokalna scena – polska, czy wrocławska – zawsze kojarzyła mi się z kiepskim nagłośnieniem i towarzystwem wzajemnej adoracji, tworzącym wokół siebie jakąś instytucję i zadowolonym z takiej sytuacji. My szybko uformowaliśmy szeroki kolektyw i weszliśmy w to bez kompleksów, zaczynając od niszowych imprez w czwartki na 40 osób, żeby po trzech latach zorganizować największy undergroundowy event w historii tego miasta – przyszło 1000 osób. Ale zaczęło się od stworzenia całkiem innych fundamentów, od założenia, że chcemy zrobić coś dla siebie i dla ludzi, stworzyć ruch, a nie po prostu przyjść, coś im tam puścić i się przylansować.

PK: Dokładnie, na tym właśnie polega patrzenie z perspektywy densfloru, można tu przytoczyć piękny tekst Kazika: „Sama sobie zrobiłam” – tu chodzi o to, że w pewnym momencie jako fanom muzyki zachciało nam się stworzenia czegoś własnego i sami to wypracowaliśmy, to jest tak, że jeśli nikt ci nic nie daje to mówisz: „Sram to, zrobię sobie sam”.

MH: No i udało się, dzięki czemu?

PK: Dzięki szczerości wobec ludzi, pracy i dzięki propozycji: „Chodź z nami i pomedytuj nad ciężarem basu”. Sam nosiłeś te paczki, zarywałeś noce i na drugi dzień w pracy ledwo żyłeś, ale jednak to robiłeś, nigdy nie przekładając glorii nad samą ideę, bo miałeś wytyczony gdzieś w głowie azymut w stronę ludzi, jako gathering, zgromadzenie.
MH: Takie kolektywne podejście i chęć stworzenia sceny oddolnie umożliwiły przełamanie barier zastanej rzeczywistości. Street credibility – uliczna wiarygodność – polega na tym, że wymieniasz z kimś trzy zdania i wiesz, co on reprezentuje, czy jest ‘swój’ czy ‘pozer’, to się sprawdziło w naszym przypadku… a miało wyraz w bardzo konkretnych rozwiązaniach, np. didżejka na poziomie parkietu, na wyciągnięcie ręki zamiast sceny wysokiej na 2 metry na której szczycie stoi jakiś smutny pan i coś tam robi. Pokazanie ludziom braku zdystansowania dało im poczucie jedności. Tak jak mówi Benga, że jak ktoś sięga ręka do gramofonu i robi mu rewinda to on takiej osobie bije brawo – bo rozumie, że najważniejszą rzeczą w tym wydarzeniu jest spontan.

PK: Poza tym dbałość o dźwięk od pierwszej imprezy zapewniła lojalność odbiorców, oni wiedzą, że nagłośnienie będzie pro bo nigdy nie było inaczej! Idę na imprezę d’n’b a tam ludzie wychodzą w środku seta gwiazdy bo nagłośnienie jest kiepskie i pytają mnie „Wuja, kredy coś robicie?” bo wiedzą, że wszystko będzie jak należy!
Poczucie pewnej misji, która nie ciągnie za sobą chęci obnoszenia się na piedestale, tylko tę zbiorową świadomość w której uczestniczę i którą ciągnę, bo naznaczono mnie, ktoś powiedział: „Ej, według mnie dajesz sobie rady” – to jest mandat masy, to jest coś pięknego: mamy MANDAT MASY, „We ‘ave a license fah dem dubz” [parafrazując hasło labelu Dub Police] (śmiech)…

MH: Kluczowym elementem jest demokratyczna przesłanka, że MHID to kolektyw, na który złożyło się nie 5, 6 czy 8 osób, tylko te 40 na początku i 1000 ostatnio – oni wszyscy są w naszym crew!

PK: Oczywiście, ludzie potrzebują czuć, że są częścią tego ruchu, że to oni go zbudowali. Chcą mieć poczucie, że jestem potrzebny i funkcjonuję w określonej strukturze, ale naturalnej, nie stworzonej odgórnie, przez biznes czy instytucje, lecz przez sound, i to jest największa broń dubstepu – że ta kultura nie zrodziła się z mody, butów, fryzury, czegokolwiek – ona zrodziła się z perfekcji dźwięku.

Marek Helman i Paweł Kopeć

Marek Helman i Paweł Kopeć