OFF Festival 2022 – Relacja

OFF Festival 2022 – Relacja

Co roku przyjeżdżając na OFFa mam wrażenie jakoby ten festiwal nigdy się nie skończył. Tak jakby jego kontynuacja nie nastąpiła rok później, a dzień później. Teraz od ostatniej edycji minęły 3 lata, a ja schodząc drogą na festiwal znów miałem takie same odczucie jak zawsze. Oczywiście towarzyszyły mi inne pytania niż zwykle: Czy frekwencja dopisze? Czy ktoś zostanie odwołany? Czy Iggy Pop dostanie zawału? Czy Bedoes się skompromituje? Czy znajdę w końcu coś w strefie gastro co będzie jadalne, a cena nie będzie kosmiczna? Czy Artur Rojek jak co roku zabierze mi korek?

Biorąc pod uwagę, że karnety na tę edycję są ważne od dwóch lat, frekwencja była jedną z najwyższych w historii festiwalu i było to odczuwalne na wielu płaszczyznach. Oprócz oczywistych kolejek po alkohol i do toalet, bardzo zdziwiła mnie mała przestrzeń na scenie eksperymentalnej, wydawało się jakby sam namiot się skurczył lub faktycznie przybyło publiczności. Skurczyło się na pewno pole namiotowe, a przekleństwa w stronę organizacji za brak wody, zadaszenia i postawienie jakiejś przenośnej żabki, wyglądającej jakby spadła z kosmosu, roją się w internecie. Jest to o tyle przykre, że OFF zawsze był festiwalem dbającym o ludzi i jednym z pierwszych które postawiły na darmową wodę pitną. Oczywiście na OFFie nie zmienił się mój ulubiony debilizm czyli brak możliwości wyjścia z alkoholem poza strefę gastro. Może debilizm, a może ja tego nie rozumiem, ale fakt faktem, że z takiej ”strategii”(?) zrezygnowała większość festiwali.

Powyższe problemy były nieoczekiwane, zaś przedfestiwalowy hejt kierowany był głównie w stronę line upu. Przyznam szczerze, że i ja byłem nastawiony krytycznie, a na wieści o Mura Masie w roli headlinera czy ogłoszeniu Bedoesa, żałośnie wzdychałem. Jednak w miarę odkrywania line upu, okazywało się, że jest mnóstwo cudownych wykonawców, którzy pozostaną na mojej playliście na długi czas. Pod tym względem nie mam czego zarzucić temu festiwalowi, bo tak jak co roku, patrząc na line up znałem 4 wykonawców, a pojechałem z radością, znając już 15. Fascynujące, że w dalszym ciągu OFF potrafi zaskoczyć i pokazać nieodkryte tereny, których nie znalazłbym bez niego. Również sporym zaskoczeniem w kontekście tegorocznych festiwali jest fakt, że w trakcie OFFa nie został odwołany ani jeden artysta (no oprócz Shygirl, ale ponieważ zrobiła to dosłownie na 40 minut przed koncertem, będąc już na festiwalu – nie zaliczałbym tego).

 

Dzień I

 

Chair

Otwarcie festiwalu zainicjował polski zespół Chair, który grał potem jeszcze ze 3 razy w ciągu całego festiwalu, a ponieważ grali wtedy gdy odwołana Shygirl, stali się dla tej edycji tym czym kiedyś Islam Chipsy. Zespół ma na koncie cały album i jest to całkiem zgrabne połączenie delikatnego punku z popową chwytliwością, trochę przypominają Liars, a trochę Flaming Lips. Na scenie wczuli się bardziej w tych drugich za sprawą kostiumów i ogólnej komediowej oprawy scenicznej.

6/10

 

Erika de Casier

Jedna z trzech artystek grających nowoczesne rnb na festiwalu. Podczas koncertu wystąpiła z zespołem – perkusja, gitara, klawisze, dzięki czemu używanie sampli zostało zminimalizowane. Niektóre podkłady jej piosenek są niezwykłe, melodie kierują się w bardzo nieoczywiste strony, a jej głos lawiruje pomiędzy tym wszystkim, czym udowodniła, że wokalnie mamy do czynienia z ogromnym talentem. Po pewnym czasie koncert stał się trochę monotonny, Erika jest dosyć zachowawcza w tym co robi i brakuje jej eksploracji w różne tereny muzyczne, przez co daleko jej do takiego ideału jak Solange.

6.5/10

 

Q

Bardzo szybko przyszedł czas na najcięższy wybór tej edycji. Q czy DIIV? Q zrobił generalnie to co Erice się nie udało. Grając swoje numery z live bandem bardzo umiejętnie je rozwijał, a jego wokal pomimo falsetu brzmiał potężnie. Szczególne brawa dla gitarzysty, który doskonale wiedział kiedy wejść z solówką, a kiedy odpuścić. Pomimo, iż większość publiki wybrała DIIV, Q był rozentuzjazmowany i energiczny od samego wejścia na scenę, i co prawda nie jest na takim poziomie jak Yves Tumor, ale okazał się być równie godnym zastępstwem. Szkoda, że tak krótko mogłem go podziwiać, gdyż jestem przekonany, że był to jeden z najlepszych koncertów tej edycji.

7.5/10

 

DIIV

Postawmy jednak sprawę jasno – wyjście z Q na DIIV było smutną lecz konieczną decyzją. Nie spodziewałem się jednak, że ci goście sieją aż takie spustoszenie. Mają gitary i robią z nich porządny użytek. Tak jak podczas koncertu My Bloody Valentine byłem oczarowany ich sposobem gry, tak przy DIIV byłem niesamowicie zaskoczony jak bardzo technicznie ten zespół jest dobry. Było to słychać w każdym szarpnięciu strun i uderzeń perkusji, że ci goście potrafią solidnie przypierdolić. Jedyne do czego mógłbym się przyczepić to mniejsza paleta efektów, których używali w stosunku to znanych nam shoegaze’owych bandów. Wydaje mi się, że byliśmy świadkami najważniejszego nowego shoegaze’owego zespołu, który ze względu na swoją młodzieńczość, oprócz typowej melancholii płynącej z tego gatunku, jest w stanie zrobić to z pazurem, którego brakuje wielu gitarowym zespołom. Niespodziewanie, ale DIIV jest niezaprzeczalnie w topce tegorocznych koncertów jakie widziałem.

8.5/10

 

Ride

Przyszedł czas na koncert wieczoru. Autorzy trzeciej najważniejszej płyty shoegaze’owej przybyli po raz drugi do Katowic by zagrać ją od a do z. Występ z 2015 roku postawił poprzeczkę wysoko, a Panowie też nie są pierwszej młodości. Już przy pierwszym utworze Seagull, będącym jednym z moich ulubionych na albumie, można było usłyszeć, że nagłośnienie nie jest najlepsze. Gitary rozmazane, wokal przymulony, zaś bas i perkusja działały bez zarzutów. Na szczęście z kawałka na kawałek było coraz lepiej, przy Dreams Burn Down, natężenie dźwięku było bardzo dobre, a proporcje między gitarami i wokalem wyrównane. To był jeden z tych momentów, w których Ride pokazali jak umiejętnie i sprawnie potrafią przechodzić pomiędzy poziomami cicho-głośniej-najgłośniej oraz jak technicznie dają sobie z tym radę, używając jednocześnie wielu efektów gitarowych. Najpoważniejszy i w zasadzie jedyny zarzut jaki mogę im postawić to niechlujne wokale, gdyż zarówno Andy Bell jak i Mark Gardener zaczęli na starość seplenić i syczeć, a u tego pierwszego było to mocno słyszalne podczas wykonania Paralysed. Jednak wisienką na torcie i prawdziwym highlightem tego koncertu było odegranie tytułowego utworu Nowhere. To tutaj Panowie zabrzmieli jak stuprocentowy shoegaze’owy walec, przed którym ukorzyć się mogą nawet najbardziej zatwardziali rock’n’rollowcy. To tutaj schemat cicho-głośniej-najgłośniej stanowił największą wartość kompozycyjną, a głośność stała się kolejnym instrumentem zespołu. Co roku na OFFie jest taki moment, jeden utwór zagrany na scenie głównej, którego się nie zapomni, w 2019 byli to Stereolab i utwór Metronomic Underground, a w tym roku byli to Ride z utworem Nowhere.

8/10

 

Makaya Mccraven

Zaraz po Ride był to najbardziej wyczekiwany przeze mnie koncert i kiedy przybyłem do namiotu to lekko się rozczarowałem faktem, że gra on jako trio, gdyż patrząc po jego poprzednich koncertach zwykle skład jest nieco większy. Mamy więc perkusistę, basistę oraz multiinstrumentalistę, który gra na saksofonie, klarnecie oraz melodice. Po dwóch rozciągłych utworach moje obawy przestały mieć zupełnie znaczenie. Trio radziło sobie, grając bardzo mocno, w jazzowy nowojorski sposób, szczególnie saksofon robił tu potężną robotę. Były także miejsca na free jazz czy spiritual jazz, gdzie zespół najbardziej się odpalał, a basista grał w off beacie co nadawało płynności, a ja zastanawiałem się jakim cudem gość potrafi być tak dokładny w byciu niedokładnym. Pod koniec jednak sam band nie był w stanie mnie zaskoczyć niczym więcej i chociaż koncert był znakomity, to mimo wszystko granie w takim trio sprawia, że możliwości są ograniczone, co niestety było widoczne.

8/10

 

Dzień II

 

Mdou Moctar

Drugiego dnia niestety znów stanąłem przed trudnym wyborem, ale dokonanym bez żalu. Mdou Moctar czy Jaubi? Afrykański funk czy jazz Azji Południowej? Obie opcje są kuszące, ale biorąc pod uwagę, że w tym roku mamy przynajmniej dwa porządne jazzowe koncerty, a Afryki jak na lekarstwo, to decyzja była prosta. Ani trochę nie żałuje, bo Mdou rozkręcił ze swoim zespołem przednią wixe, której nie powtórzył żaden taneczny dj. Kontakt z publicznością ograniczał się tylko do uśmiechów, podchodzenia trochę bliżej barierek i machania pięścią, a przez cały koncert zespół był bardzo statyczny. Fascynujące, ale tyle jednak wystarczyło by rozpętać pogo o godzinie 18. Technicznie było na bardzo wysokim poziomie, już od pierwszego utworu muzycy byli niesamowicie rozgrzani, dynamicznie operowali tempem, a gdy tylko poczułem, że koncert staje się monotonny, oni natychmiastowo wprowadzali nowe elementy do utworu, które budowały napięcie na nowo. Pod względem taneczności tylko Iggy był lepszy.

7.5/10

 

Lex Amor

Jeden z moich najważniejszych punktów tego dnia. No i oczywiście mój ulubiony problem czyli nagłośnienie… Nie było co prawda tragedii, ale poziom głośności był zdecydowanie za niski. Sama Lex zagrała bardzo dobrze, miała ze sobą zespół, który zajebiście rozwijał jej kawałki w stronę ciepłego rnb romantyzującego z jazzem. Ze względu na melancholijną atmosferę miałem nieodparte wrażenie, że pochodzi z Nowego Jorku i mieszka na Bronksie, okazało się jednak, że jej miejsce to Londyn, a także Jamajka czego wyrazem były okrzyki w stylu ”blesss ya’all!”.

7/10

 

Yune Pinku

Moje narzekanie na nagłośnienie osiągnęło swój szczyt podczas występu dziewiętnastoletniej dziewczyny, grającej uk garage oraz bassline. Tego typu gatunki są czysto klubowe, więc wymagają sporego natężenia głośności. Tu nawet nie chodzi o to, że było cicho, to była wręcz kompromitacja dźwiękowców i żenada, gdyż stojąc pod samymi barierkami, ledwo co słyszałem jej podkład i wokal. Sama Yune też chyba była rozczarowana taka sytuacją, bo po niespełna 20 minutach zeszła ze sceny… Jeden mój ziomek doszedł do wniosku, że podczas jej koncertu, próbę na scenie głównej miał Iggy, więc bardzo możliwe, że kazali jej grać tak cicho. Nie wiem ile w tym prawdy, ale cały występ na tym bardzo mocno ucierpiał, a szkoda, bo Yune Pinku robi naprawdę dobrą klubową muze.

 

Iggy Pop

Tegoroczny OFF wywołał niezadowolenie dotyczące headlinerów. Mura Masa? Skąd on się tu wziął? Metronomy? To już było i spoko, ale po co na headlinera, nie macie nic lepszego? Iggy Pop? No zajebiście, lubimy, ale też już był… O ile mógłbym się zgodzić co do narzekań na dwóch pierwszych wykonawców, tak niezrozumiałe było dla mnie narzekanie na Iggy’ego. Szczerze mówiąc, sam nie spodziewałem się fajerwerków, ale to co zrobił ze mną ten koncert było czymś czego nie zapomnę do końca życia… Kondycja tego człowieka i teatralność ruchów jest nie do podrobienia. Iggy ma już 75 lat i nikt nie oczekiwał, że będzie zachowywać się jak zwierzak, on natomiast zrobił najlepszą rzecz jaką mógł czyli wykorzystał swoją starość i wplótł swoje starcze niedociągnięcia w choreografię. Przykładem była kulejąca noga, która wydawała się piątym kołem u wozu artysty, a on zamiast starać się ją schować, dostosował swoje ciało do pijackiego kroku dzięki czemu wyglądał jakby walczył sam ze sobą. Wydaje mi się, że walka ze swoim organizmem w kontekście Iggy’ego i takiego koncertu jest bardzo głęboką sprawą. Jest to człowiek, który stworzył punk rock, przez większość czasu pluł na życie, robił co chciał, niemalże wylądował w rynsztoku, przeżył Bowiego, przeżył Lou Reeda oraz swoich kumpli z The Stooges, a teraz stał się piewcą życia, ikoną osoby, mającej z jednej strony totalnie wywalone, a z drugiej kochającej życie i chcącej wycisnąć jak najwięcej się da. Po paru pierwszych piosenkach Iggy powiedział do publiczności bardzo przytłaczające słowa ”Jestem pewien, że za niedługo umrę, ale zanim to nastąpi chcę się bawić z wami dalej!”. Mnie zmroziło. Miałem wrażenie, że ludzie wokół zastanawiają się czy faktyczni to usłyszeli i nie wiedzieli czy dalej się bawić czy płakać. Ten koncert miał kilkanaście mocnych momentów. Pamiętam Sister Midnight, przy którym poczułem się jak na parkiecie w latach 70-tych. Pamiętam nieprawdopodobne odegranie Mass Production, przy którym Iggy wykonywał szamańskie pozycje i wyglądał jakby rzucał w publikę zaklęcia. Zaraz po ostatnim kawałku z The Idiot stanął na scenie i do uciszonej publiki powiedział ”I want to be free” po czym zszedł ze sceny. Zagrał tym samym tytułowy utwór ze swojej przedostatniej płyty, ale samo to zdanie i pozostawienie nas z zespołem – zmroziło mnie. Potem oczywiście wrócił z jeszcze większą dozą energii i ciągnął koncert dalej. Starzy malkontenci zwykle powiadają, że gdy artysta dochodzi do pewnego wieku, powinien wiedzieć kiedy zejść ze sceny i się nie kompromitować. Jest to prawda tylko w momencie gdy dany artysta nie wyrabia muzycznie. Iggy’ego to kompletnie nie dotyczy, gdyż pokazał, że jest dokładnym przeciwieństwem takiego myślenia. Pod względem muzycznym nie jestem w stanie do niczego się przyczepić. Jego głos brzmi jak dzwon, potężny, bez zająknięcia, a jego zespół nie dość, że technicznie jest perfekcyjny to jeszcze potrafił w bardzo zgrabny sposób rozwinąć pewne partie jak np. jazzowa trąbka w utworze James Bond. Dodajmy do tego, że dwie ostatnie płyty Iggy’ego są na całkiem wysokim poziomie, więc nawet tu nie ma kompromitacji.

Sumując więc: Dlaczego ten koncert był perfekcyjny? Bo zawierał przekrojową setliste człowieka, który zmienił muzykę, był doskonały pod względem muzycznym i co najważniejsze, niemal wszystko to co miał do zaoferowania młody Iggy Pop zrobił stary Iggy Pop i to w sposób bardziej dojrzały, a poprzez swój wiek postawiony został w zupełnie nowym kontekście – kontekście nieuchronnej śmierci… Chociaż kto wie, w jednym komentarzu pod zdjęciem Iggy’ego ktoś napisał, że w 2012 roku też wszyscy myśleli, że umiera, a teraz wystarczy mu nogę nareperować i będzie śmigać przez następne 10 lat.

9.5/10

Myd

Po takim show jak Iggy, mógłbym już wrócić do domu i nie chodzić nigdy na żadne koncerty, ale robota jest robota. Myd wydał album o tytule Born a loser i w zasadzie to co zaprezentował na żywo jest tego potwierdzeniem. Gość wygląda i zachowuje się jak totalny nerd, jak typowy frajer, którego nie lubiła cała klasa, a potem okazało się, że robi świetną muzykę i stał się popularny. Jego kontakt z publicznością trochę przypominał mi ugrzecznioną wersję Chilly Gonzalesa, dużo mówił, robił to w trochę nieporadny i wkurzający sposób, ale trafny i korespondujący z jego stylem bycia. Nie obyło się bez pierogów i wycieczki do Zakopanego, ale był moment gdzie ściszył kawałek, wyłączył światła i na parę minut kazał się totalnie wychillować oraz zagłębić w tę chwilę. Muzycznie spełnił moje oczekiwania, chociaż jego solowy wokal jest znacznie gorszy niż na albumie, przez co paradoksalnie widać, że jest znakomitym producentem, który umie zamaskować swoje niedoskonałości.

7/10

 

PC Music Showcase

Nie wiem. Naprawdę nie wiem.

???/???

 

Dzień III

 

Midsommar

Kiedy znalazłem ich w line upie, byłem przeszczęśliwy, że w końcu powstał porządny polski zespół shoegaze’owy, który z dumą nosi na piersi ten gatunek. Ich debiutancka epka brzmi profesjonalnie, na światowym poziomie i przypomina zespół Pinkshinyultrablast, więc nie dziwota, że był to jeden z ważniejszych koncertów, które chciałem zobaczyć. No i nie zgadniecie… Moje ulubione nagłośnienie sceny eksperymentalnej zapomniało o gitarze, przez co nie było jej słychać niemalże w ogóle. Nie muszę chyba tłumaczyć, że w takim gatunku brak gitary zmienia zupełnie perspektywę, więc jak to mój kolega powiedział ”liczyliśmy na polskie Slowdive a dostaliśmy Cocteu Twins”. Mocno liczę, że będą promowani, wyjdą na wyżyny, a ja zobaczę ich na lepiej nagłośnionej scenie.

6.5/10

 

Bedoes/Dziarma

No i nadszedł czas na najważniejszy moment dnia! Jak sprawdzi się Bedoes? Czy będzie powtórka z 2019 kiedy to na Jana-Rapowenie przybyło 30 osób? Czy Dziarma zatrzęsie namiotem? Od razu mówię, że nie dam temu koncertom oceny, gdyż moja obecność na nich była czysto informacyjna. Na Bedosie ku mojemu zdziwieniu było sporo ludzi, którzy znali teksty i bawili się doskonale. Niezbyt dobrze bawiła się 10 osobowa ekipa Bedosea, która jedyne co robiła to stała za deckami i patrzyła w siną dal… Niestety, 15 minut to maksimum moich możliwości poznawczych, więc poszedłem na Dziarmę, która wydawała mi się zawsze lepsza. No i niestety rozczarowanie było jeszcze większe. Problem jaki z nią mam to to, że lubi się wcielać w różne kobiece postacie czy to ostrą sukę, gangsterkę czy kochankę. W samym wcielaniu się i reżyserowaniu swojej postaci nie ma nic złego – na tym właśnie polega w dużej mierze rap. Jednak Dziarma robi to dosyć nieudolnie, karykaturalnie i nie jest w stanie mnie przekonać do żadnej z tych ról. O ile Bedoes technicznie jest dobry i nic mu pod tym względem nie zarzucę, tak Dziarma jest po prostu średnia. Używa podobnego flow, a kawałki nie wyróżniają się indywidualną charakterystyką.

 

Crows

Słuchając po raz pierwszy Crows miałem wrażenie, że jest to zespół wyciągnięty żywcem z lat 70-tych, grający obok Joy Division czy The Pop Group. Oczywiście okazało się, że jest to świeży skład, który potrafi przenieść energię tamtych lat na współczesność, a chwytliwość ich piosenek jest wręcz zaskakująca. Oczywiście, jak na taką muzykę nagłośnienie po raz enty było za ciche, ale po tym co stało się na koncercie Yune Pinku nic mnie już nie zdziwi. Miałem wrażenie, że Panowie nie dostali zbyt dużej energii i odzewu od publiczności, pomimo iż dawali z siebie naprawdę wiele. Może to przez nietypową jak na taką muzykę statyczność, a może zbyt wczesną porę, ale fakt faktem, że koncert mógł być znacznie lepszy.

7/10

 

Kamaal Williams

Jechałem na OFFa z przeświadczeniem, że ujrzę pojedynek mistrzów. Makaya – Amerykanin, nieokiełznany, ostry, free jazzowy, ale zawadiacki. Kamaal – Brytol, bezkompromisowy, melodyjny, imprezowy, ale pełny mądrości. Kto wygrał? Pojedynek mocno zacięty, szli łeb w łeb, obaj są niesamowicie uzdolnieni, obaj wystąpili jako trio, lecz zwycięzcą jest Kamaal Williams! To co według mnie przechyliło szalę zwycięstwa to większa paleta brzmieniowa, ponieważ Kamaal jest klawiszowcem, więc zakres możliwości był tu o wiele większy. Jego koncert balansował pomiędzy spokojnym soulem, a energetycznym i tanecznym housem. Sam w jednym wywiadzie powiedział, że ciężko mu się określić jako jazzman, gdyż to co robi jest multi gatunkowe. Jest to prawdą, lecz ja bym powiedział, że te gatunki są otulone jazzem, który jest ich swoistym katalizatorem. Mniej więcej to samo mógłbym powiedzieć o Makayi, ale był on ograniczony instrumentami i pod koniec nieco wtórny. Ciekawe, że obaj wystąpili w trzyosobowym składzie, a koncerty były tak różne.

8/10

 

Metronomy

Headlinerzy tego wieczoru zaskoczyli mnie bardzo pozytywnie. O ile ich płyty są w większości poprawne, bądź nudne, tak na żywo potrafili z tego pipczenia wycisnąć porządny sok. Cała ich kreacja, choreografia, czy sposób w jaki potrafili rozwinąć piosenki przypominał mi mocno Talking Heads. Oczywiście daleko im do brytyjskiej legendy Davida Byrna, ale inspiracje są jednoznaczne. Przebojowość ich numerów idealnie pasuje na duży festiwal w środku nocy. Są jednocześnie nostalgiczni, zabawowi, imprezowi, prości i porządni technicznie. Dla jednych może być to zarzutem, dla innych pozytywem, ale są świetną muzyka tła, do której zawsze można się dobrze bawić o ile nic lepszego nie gra na drugiej scenie.

7/10

Sumując: Tegoroczna edycja OFFa pod względem muzyki była jedną z lepszych. Cięcie kosztów, efekty pandemii i inflacja były widoczne na polu namiotowym i strefie gastro. Nagłośnienie nierówne, zdarzało się, że na tej samej scenie jest dobrze, a parę godzin później tragicznie. Były koncerty, które zostaną ze mną do końca życia jak Iggy czy DIIV, ale były też takie, o których tu nie napisałem, bo najzwyczajniej były bardzo mocno przeciętne jak np. dj set Romy czy Keiya, na którą bardzo liczyłem, a okazała się nudna. Mimo przeciwności losu, wielki ukłon dla organizacji, że frekwencja dopisała, że Iggy nie dostał zawału, Bedoes się nie skompromitował, że na strefie gastro znalazła się aż jedna potrawa, która nie kosztowała milion złotych, wszystko skończyło się dobrze, a Artur Rojek dostał mój korek.

fot. tytułowa by Mateusz Czech