O Jakubie pierwszy raz usłyszałem w 2011 roku za sprawą jego Atom Ep, które emitowano w krakowskim radiu Radiofonia. Byłem wtedy zainspirowany trip hopem i pojawienie się w Polsce młodych ludzi grających ten gatunek napawało mnie dumą.
Inspiracji na Mikrokosmosie jest mnóstwo, od wspomnianego trip-hopu po Sigur Rós, Cocorosie czy Boards of Canade. Sam artysta podkreśla, że to płytę ”Los Angeles” Flying Lotusa możemy tu usłyszeć najczęściej. Biorąc pod uwagę charakter oraz układ utworów stwierdzenie to trafia w samo sedno rzeczy. Przyznam, że miałem z tym spory problem ponieważ nieco chaotyczne ułożenie playlisty przeszkadzało mi w klarownym wysłuchaniu całości. Album posiadający aż 24 utwory traci na spójności i trudno od razu usłyszeć dobre kawałki. A jest ich całe mnóstwo. Już pierwszy otwierający płytę ”Microkosmos in the grass” robi niezłe wrażenie – jest osadzony w mrocznych piwnicznych klimatach, jak zresztą większość albumu. Jednak Mikrokosmos powstawał w różnych miejscach, od domowego zacisza po studia w Warszawie, Koszalinie, Berlinie i Londynie. Dużą rolę na płycie odgrywa też spora ilość gości w różnych utworach, także skitach, w związku z czym trudno się zorientować, kto za co odpowiada i jak bardzo przysłużył się w powstanie płyty. Moim ulubionym utworem jest ”Dragon Tatoo”, tym bardziej, że na wokalu występuje tu Kinta, którą znamy z rewelacyjnego wykonania ”Hole” z poprzedniej płyty Noxa. Pojawiają się jednak również utwory mniej składne, robiące wrażenie fragmentów wyrwanych z większej całości, służących jako przejścia, czasem nawet nie zauważalne, i może właśnie dlatego płyta nazywa się Mikrokosmos. Kompozycje takie jak ”Flowers” czy ”Stars, i see” z powodzeniem mogą służyć za soundtrack do filmu lub gry komputerowej, zaś cudowna piosenka Cold Dale jest idealną propozycją koncertową. To zróżnicowanie, jak również obecność jedno i dwuminutowych utworów, sprawia, że całościowo, Mikrokosmosu słucha się bardzo przyjemnie. Za mastering odpowiada Marek Dulewicz, pracy którego trudno coś zarzucić. Płyta brzmi dobrze i wyraźnie, z jedynym wyjątkiem, utworem ”Elephants”; nie wiem czy jest to wina masteringu, czy może utwór miał tak brzmieć, niemniej jednak brzmi trochę nieporadnie, brak w nim dynamiki a wokal jest całkowicie zagłuszony przez perkusję.
Jakub nie zawiódł moich oczekiwań. Jest mniej elektronicznie niż na Atom EP czy Dark side of the sun, jednak zarówno piosenki jak i niektóre tripowe instrumentale wciągają swoją estetyką. W płytę trzeba się wbić, osłuchać się z nią aby wejść w świat wykreowany przez Jakuba. Wierzę w niego gorąco, albowiem jest to kolejna świetna propozycja mająca szansę na podbój zagranicy.
OCENA: 6.8/10