Kiedy chłopaki z clipping wypuszczali swój pierwszy album, dołączyli do niego adnotację. Swoją twórczość określali w wolnym tłumaczeniu jako 'imprezową muzykę dla klubu, do którego wolałbyś wcale nie iść, samochodu, do którego nie pamiętasz jak wsiadałeś i ulic, na których nie czujesz się bezpieczny’. Na midcity spełnili narzuconą przez siebie formę, precyzyjne rapowe zwrotki z lekkim zaśpiewem w dość nieoczekiwanych momentach były powalane przez rozpędzoną ścianę kakofonii. Mimo nieprzyjemnych dla przeciętnego słuchacza dźwięków, całość miała dość precyzyjny wyraz i przekaz: unikając stawiania artysty jako głównego przekaźnika, rozpostarli pełen obraz w naprawdę dużym spektrum na problemy obecnego świata, głównie skupiając się na pieniądzach i źle tkwiącym w człowieku.
Clppng jest inne. Moje pierwsze odczucie było czymś w stylu: 'Oho, poprawili technikę rapu’. Pierwsze dwa kawałki były stworzone jeszcze jakby w zamyśle starej płyty, następnie bardzo pozytywnie zaskoczył mnie work work, który stał się moim ulubionym utworem tej grupy, a przy okazji promował ów album. Potem robi się coraz gorzej. Niby koncepcja ta sama, ale tutaj nie czuć już tego zamysłu, który towarzyszył dźwiękom midcity. Panuje tu pewnego rodzaju instrumentalny chaos i nie jest to pozytywne określenie. Snipes zdaje się nie mieć pomysłu na kolejne harshowe wstawki i w pewnym momencie stają się one monotonne i powtarzalne. Nie ma już tego klimatu. Nie można się poczuć, jakby się szło nocą po ciemnych ulicach którejś z nieprzyjaznych dzielnic amerykańskiego miasta, gdzie każdy twój krok śledzą smutne oczy utkwione głęboko wewnątrz swoich kapturów. Tutaj najzwyczajniej panuje bałagan i nie kojarzy się on z porozrzucanymi puszkami w pokoju studenta, a raczej jakąś ogromną wpadką organizacyjną przy ogromnej galii, która potem ciągnie się za człowiekiem latami jako piętno.
Opisanie jej w jaki sposób jednocześnie nie porównując jej do midcity jest zwyczajnie nie możliwe. Nie chodzi mi o to, że to tragiczny album. Nie zawalili go po całej linii. Warstwa liryczna naprawdę daje radę i ma tę głębię, której się poszukuje w muzyce. Zwyczajnie zawiodłem się, bo liczyłem na coś naprawdę potężnego, na coś nowego, na kolejne oświecenie pokroju ich pierwszej płyty i niestety muszę przyznać, że trochę się przeliczyłem. Już nie można doszukiwać się poukrywanych smaczków z iście audiofilską perwersją. Nawet goście, którzy pojawiają się na płycie nie ratują sytuacji. Przy całej formie artystycznej brakuje też jakichś skitów. Pewne jest tylko to, że dowolny kawałek z tej płyty świetnie podziała jako budzik, zwłaszcza jeśli ktoś będzie musiał do niego wstać. Z samego rana ten nie tak znów zły hałas może się stać nie do zniesienia.
Podsumowując, dałbym tej płycie jakieś 6,5/10. Nie jest zła, ale nie jest też dobra. Może gdyby nie wcześniejsza znajomość tego składu i wiedza o tym, co potrafią kleić z hałasem i słowem, to ocena byłaby wyższa. Po przesłuchaniu pozostaje jakiś niedosyt i pewnego rodzaju smutek, że grupa z tak dużym potencjałem wydała taki nijaki album. Brakuje mu wyrazu. Polecam ludziom, którzy jeszcze z clipping nie mieli styczności. Jeśli spodoba wam się to, to midcity Was dosłownie porwie. W innym przypadku przesłuchać, żeby wykształcić swoje zdanie, ale na głębokie doznania i szok nie liczcie. Niestety.