Początek roku w muzyce zaczął się niezwykle tragicznie – od śmierci Davida Bowiego. Jak to wydarzenie wyglądało z perspektywy Kanyego? Oczywiście niezbyt korzystnie. Świat na parę tygodni pogrążył się w żałobie i zapomniał o Kanyem i jego „Jednej z najlepszych płyt wszechczasów”(która to już z kolei?). Co więc robi West żeby o sobie przypomnieć? Bardzo proste marketingowe zabiegi: najpierw parokrotnie zmienia tracklistę, potem staje w obronie Billa Cosby’ego, co automatycznie przykuwa uwagę mainstreamowych mediów, a następnie organizuje pokaz swoich ubrań, na którym odtworzył „The Life Of Pablo” w całości. Żeby było jeszcze dziwniej, na pokazie informuje, że przygotowuje grę komputerową, której główną bohaterką jest jego zmarła matka, a fabuła przedstawia jej podróż do nieba. Wszystko to sprawiło, że już po miesiącu świat zmienił nazwę z Bowie, na West.
W ostateczności West jednak okazuje się niejednoznaczną postacią. Biorąc pod uwagę wyżej opisaną sytuację można wnioskować, że chciał po raz kolejny zyskać rozgłos po to by dobrze sprzedać swój towar. Tego jednak nie możemy mu zarzucić, ponieważ The Life Of Pablo jest i będzie dostępny tylko na streamingowej stronie TIDAL więc w żadnych Empikach go nie zobaczymy. Po co więc ta cała szopka? Po co West zwraca na siebie taką uwagę? Wierzcie lub nie, ale ten gość naprawdę myśli, że jest współczesnym Jezusem. Nie wiem czy jest na tyle szalony czy genialny, ale jedno trzeba przyznać, że przynajmniej od 6 lat skrupulatnie nagrywa świetne płyty, trzyma poziom i idzie w nieznanym, fascynującym kierunku. I tym się zajmijmy, na tym się skupmy.
Po genialnym highlighcie w jego dyskografii jakim był Yeezus(o którym możecie poczytać tutaj) Kanye postanowił wykorzystać wcześniej zdobytą wiedzę i stworzyć hybrydę dwóch poprzednich albumów. Połączył więc elementy znane z MBDTF oraz Yeezusa i wyszła mu godna oraz bardzo udana kontynuacja. Trafnym przykładem jest otwierający utwór ”Ultralight Beam”, w którym Kanye łączy znany z MBDTF(Chodzi mi szczególnie o to co dzieje się w pierwszej minucie „Dark Fantasy”) patetyczny i podniosły, melodyjny śpiew z minimalistycznym podkładem jaki stosował na Yeezusie. Efekt? Znakomity. Zrobił to po prostu perfekcyjnie, te elementy idealnie się uzupełniają, tworząc jedną spójną całość. Podkłady, tak jak w przypadku Yeezusa, odgrywają tu pierwszorzędną rolę, bo nikt nie sampluje z taką brutalnością i bezkompromisowością jak właśnie Kanye. Czasami robi to tak brutalnie, że aż zawstydza słuchacza. Na TLOP nie stosuje aż tak hardcorowych rozwiązań co poprzednio i spuszcza z tonu, co możemy zaobserwować w „Father Stretch My Hands pt.1”, czy w jednym z najpiękniejszych utworów na płycie „30 Hours”. Do roboty włączył także Madliba i wraz z Kendrickiem Lamarem wykroili jeden z najlepszych rapowych kawałków jakie słyszałem od dawna. Patrząc z perspektywy produkcji i brzmienia jest to najbardziej przewrotny moment całej płyty, kontrastujący z Westowskim futuryzmem. W niektórych utworach odstawił samplowanie, a postawił na cytowanie, jak np. w „Famous”, gdzie Rihanna śpiewa tekst Niny Simone z utworu „Do What You Gotta Do”, co staje się częścią układanki i preludium do jego opowieści o beefie z Taylor Swift. Co do samego rapu to jak wiadomo, West należy do drugorzędnej ligi i w większości utworów sprawdza się jedynie poprawnie. Widać to szczególnie we wspomnianym już „No More Party In The L.A.”, gdzie właśnie przy Kendricku wychodzą niedociągnięcia oraz to kto jest po prostu lepszym raperem. Kanye co prawda wyciąga tu z siebie 100% możliwości, ale jednak do Lamara bardzo mu daleko. Nie jest to tak naprawdę zarzut, bo sam ostatnio napisał na Twitterze ,,I’m not a rapper”. Mimo tego na TLOP możemy się zasłuchać w sporej ilości ciekawie skonstruowanych metafor i odniesień, jak np. porównanie związku z Kim Kardashian do relacji Maryi i Józefa, czy w kawałku „I Love Kanye”, który podsumowuje jego osobę oraz podkreśla dystans do otoczki nadawanej mu przez media i słuchaczy. Dziwne, że ta A cappella powstała dopiero teraz, ale dzięki temu trafia idealnie w swój moment kiedy egocentryczna bańka Kanyego osiągnęła szczytowy rozmiar.
Największy problem jaki widzę w TLOP i powód dla którego wielu fanów ma trudności z przebrnięciem przez niego, to ułożenie tracklisty. Dzieje się tu strasznie dużo różnych rzeczy, które kontrastują ze sobą, wywołują chaos i niszczą spójność. Ale taki był pewnie zamiar Westa, żeby zrobić własnie tak różnorodny album, dzięki czemu, w jego opinii, można go określać jako jeden z najlepszych istniejących. Niestety, zamiast tego zachwiał proporcje pomiędzy „normalnością”, a awangardą i sam czasami nie wiem co jest czym i jaki był jego zamiar. To nie jest najlepszy album jaki słyszałem, ale absolutnie nie jest też beznadziejną popłuczyną i ślepą uliczką po poprzednich dokonaniach. Co dalej? Zobaczymy, podobno Kanye jeszcze w tym roku ma nas zaskoczyć kolejnym albumem.
OCENA: 8,5/10