Radiohead – A Moon Shaped Pool

Radiohead – A Moon Shaped Pool

Kurde, miałem problem z tą płytą. Nie pamiętam kiedy miałem taki problem i czy w ogóle kiedykolwiek go miałem. Analizowanie twórczości Radiohead to ciężka sprawa szczególnie jeśli jest się ich wyznawcą, a Kid A uznaje się za artefakt pochodzący z innego świata. Czym są oczekiwania? Czym jest zawód, a czym jest spełnienie oczekiwań? Czy warto w ogóle czekać? Czy może samo czekanie jest lepsze niż otrzymanie muzyki? Te pytania zadawałem sobie przy okazji wielu płyt, ale to właśnie przy tej miałem najwięcej problemów z odpowiedziami.

Oto po 5 latach powraca najpotężniejszy zespół naszych czasów i wciąż wzbudza ogromne zainteresowanie, tak duże, że nawet polskie oraz zagraniczne stacje informacyjne mówią o jego powrocie. Sposoby wydawania albumów przez Radiohead są raczej znane i szeroko komentowane, toteż nikogo nie zdziwiło posunięcie w formie wymazania wszystkich danych z facebooka i strony internetowej. Wymagania wobec nowego albumu były coraz większe, a prawdopodobnie rosły już od momentu wydania poprzedniego, najbardziej niedocenionego The King Of Limbs, które nie bez powodu znalazło się w naszym podsumowaniu najlepszych albumów ostatnich 5 lat.

Jakoś na miesiąc przed premierą, menadżer Radiohead powiedział w jednym wywiadzie, że A Moon Shaped Pool brzmi jak nic co do tej pory słyszeliśmy od zespołu. Z kolei Johnny Greenwood powiedział, że zespół po raz kolejny zmienił metodę tworzenia muzyki i ma zamiar połączyć starą technologię z nową by sprawdzić co się stanie. Obie te wypowiedzi znajdują odzwierciedlenie na albumie, który paradoksalnie nie jest niczym przełomowym ani odkrywczym. Pierwsza rzecz, która najbardziej przykuwa uwagę to zwiększona rola Greenwooda, którego fascynacje muzyką klasyczną, filmową i minimalizmem, dominują na albumie i pojawiają się niemalże w każdym utworze. O ile poprzedni krążek był bardzo Yorkowy i pokazywał zespól od tej bardziej zmechanizowanej strony, o tyle A Moon Shaped Pool jest bardziej Greenwoodowy i swoje ostateczne kształty nabrał w studiu(na dowód tego sprawdźcie sobie jaka jest różnica w nowych utworach zagranych na żywo). Kolejna rzecz, to sam materiał, którego szkice pojawiały się od przeszło 16 lat(True Love Waits znamy już od 2001), a większość utworów zespół grywał wielokrotnie na koncertach. Pokazuje to, że Radiohead mają niesamowicie przemyślane decyzje w kwestii tworzenia muzyki i są bardzo ostrożni w ostatecznym kształtowaniu i selekcji utworów, z których powstaje album.

Całość otwiera Burn The Witch(swoją drogą chciałbym zobaczyć Klocucha podkładającego głos pod teledysk, bo chłopak ma wprawę w tego typu animacjach) cechujący się budową opartą o minimalizm w stylu Steve’a Reich’a. Polecam zaznajomić się z jego Music For 18 Musicians, a powinniście bez problemu wyłapać naleciałości muzyki tego genialnego kompozytora. Jest to właśnie doskonały przykład wzmiankowanej, nowej metody pracy, w której to Greenwood przejął rolę muzycznego lidera, a Thom Yorke stał się bardziej zachowawczy w swoich partiach wokalnych. W większości płyty jego głos rzadziej wiedzie główną melodię i nie stanowi centrum piosenki. Nie dzieje się tak oczywiście w każdym utworze, bo już w Daydreaming wkład obu muzyków jest 50 na 50, chociaż inspiracji po raz kolejny należy szukać u minimalisty tym razem – Philipa Glassa. Jest to właśnie ta odsłona Radiohead jaką wszyscy chcieli dostać, bo już pierwsze melancholijne słowa Thoma mówiące o marzycielach którzy nigdy się nie uczą, sprawiają, że czujemy się jak na In Rainbows. Kiedy po raz pierwszy usłyszałem Daydreaming pomyślałem „znowu to zrobili, znowu im się udało” i ciężko mi to wyjaśnić w słowach, ale mimo jego prostej struktury, ma w sobie coś takiego, że w momencie odtwarzania cała przestrzeń wokół mnie jest jakaś inna. Tak jakby ta muzyka wpływała bezpośrednio na to jak determinuję otaczającą mnie rzeczywistość. Brzmi to bardzo mistycznie, ale tak właśnie jest kiedy muzyka potrafi nie tyle odzwierciedlić jakiś nastrój, co narzucić własny na otoczenie i czas w którym jest odtwarzana. Być może taka moc jest zasługą rozpadu związku Thoma trwającego dokładnie połowę swojego życia, do którego odnosi się w ostatniej minucie Daydreaming, mówiąc „Half Of My Life” od tyłu. Taki stan rzeczy ma się również przy Glass Eyes, krótkiej acz treściwej piosence o zagubieniu i cierpieniu, muzycznie ze względu na swój mocno filmowy klimat kojarzącej się z wydanym parę miesięcy temu Spectre.

A Moon Shaped Pool to też mnóstwo nawiązań do poprzednich albumów. Decks Dark z zachowaniem pewnych proporcji miota się gdzieś pomiędzy OK Computer(styl śpiewu Yorka) a Hail To The Thief(gitary), stając się czymś nowym za sprawą tych chórków pojawiających się w połowie. Owe chórki pojawiają się także na Identikit, gdzie wyśpiewują „Broken Hearts Make It Rain” i szczerze mówiąc kiedy po raz pierwszy je usłyszałem pomyślałem, że Radiohead cisną z nas bekę, bo tego typu zabiegi są totalnie nie w ich stylu. Same chórki są jak dla mnie zbyt patetyczne, nachalne i mimo, iż sprowadzają się jedynie do roli mostka to ich obecność kompletnie nie pasuje. Tinker Tailor Soldier coś tam, to jawne nawiązanie do Amnesiac i nie mogę się odpędzić od określenia go jako bardziej jasna i dzienna wersja Pyramid Song, bo to co dzieje się gdzieś od 3 minuty, ta przepiękna progresja akordów i sposób w jaki Yorke swoim głosem tworzy jedność wraz ze smyczkami, które go następnie zastępują jest równie mocne i genialne co wspomniana Piramidowa pieśń. Największym odszczepieńcem i moim osobistym faworytem jest oczywiście Ful Stop, jego krautrockowa mechaniczna perkusja oraz przyprawiające o ciarki zawodzące syntezatory stwarzają klimat jaki bardzo chciałbym usłyszeć na nowej płycie Massive Attack. Tu Thom Yorke czuje się jak ryba w wodzie, wspomniana perkusja, pojawiające się i znikające dźwięki gitar, dają mu duże pole do działania, a jego narkotyczny śpiew od razu budzi skojarzenia z solową płytą sprzed dwóch lat.

Mimo, iż recenzje tego albumu są w większości bardzo pozytywne, to pojawiły się głosy niektórych fanów, że jest on nużący i nudzi swoją wtórnością. Przyznam, że mnie też od razu nie powalił, ale w miarę słuchania zrozumiałem, że Radiohead jak najbardziej zasłużyli sobie na stworzenie albumu, który nie będzie posiadać stadionowych hitów, który będzie po prostu kolejnym etapem ich twórczości. Jeśli się odpowiednio skupicie i zagłębicie w wielowątkowość melodyczną to na A Moon Shaped Pool odnajdziecie nie tylko stare Radiohead, którego stylistyka rozciąga się od OK Computer aż po King Of Limbs, ale także docenicie nowe wyzwanie jakie zespół sobie postawił i zrealizował.

Przy okazji nowych wydawnictw zespołów tego kalibru każdy zadaje sobie zapewne pytanie: co będzie dalej? Pojawiło się sporo głosów mówiących o tym jakoby A Moon Shaped Pool miał być ostatnim dziełem Radiohead, po którym nastąpi rozpad. Cóż, prawda jest taka, że Radiohead rozpadli się chyba już ze dwa razy tylko nikt o tym nie wiedział, a my dowiadywaliśmy się o tym dopiero z wywiadów. Jak na razie żaden znak potwierdzający domniemany koniec kariery się nie pojawił, więc póki co zajmijmy się w muzyką i sprowadzeniem ich do Polski.

OCENA: 8.8/10