Piątkowy wieczór i spora ilość piwa to połączenie, które może prowadzić do zwierzeń. Czasem wystarczy stanąć przy barze, by dowiedzieć się co komu w duszy, dosłownie, gra. W ostatnich dniach, miałam okazję przekonać się, że jest to Whitney Houston, która zdetronizowała Michaela Jacksona w byciu wzruszającym soundtrackiem do wspomnień z wczesnej młodości. Doskonale rozumiem zafundowany mi przez napotkaną imprezowiczkę (w dzieciństwie fankę śpiewania „I have nothing” do udawanego mikrofonu) sentymentalizm.
Nasze zachłanne uszy co chwilę kierują się w stronę kolejnych, nowych hitów. Myślę jednak, że „The Hope” Scuby jest jednym spośród niewielu, który w przyszłości będzie w stanie spowodować u mnie nostalgiczne wyznanie przypadkowej osobie o szaleństwach parkietowych z nim związanych.
Singiel promujący „Personality” rozkręca się szybko z narastającym dźwiękiem przypominającym start śmigłowca i basem, którego ciężar całkiem trafnie obrazuje pojawiający się w teledysku słoń. Na mechaniczne brzmienie surowego bitu nakładają się smagnięcia i synthy, które rozmywają się i cichną wraz z wejściem beznamiętnej słownej wyliczanki. Wokal z efektem pogłosu momentami zapętla się i pobrzmiewa już tylko jak echo, niknąc i prowadząc do kulminacyjnego momentu utworu. Scuba wyrywa nas z przytulnego zacisza i wrzuca w sam środek anonimowego wnętrza industrialnej architektury, a następnie z każdą sekundą zagęszcza klimat, budując odurzającą atmosferę klubu wypełnionego tłumem tańczących ludzkich zjaw. Porwani przez muzykę początkowo wykonują robotyczne, gwałtowne gesty, jakby walcząc w niesprzyjającym środowisku, stopniowo jednak nabierają łagodniejszych ruchów. Zahipnotyzowani dźwiękami, w futurystycznej odmianie plemiennego tańca, nie chcą wydostawać się z tego nieprzyjaznego betonowo-stalowego otoczenia.
Po apogeum tanecznego szaleństwa przychodzi moment spowolnienia. Spadające krople wody, trzaśnięcia, szumy i szelesty zwielokrotnione pogłosem, wplecione w delikatne ambientowe plamy, sprawiają, że duszna, chwilami przytłaczająca przestrzeń, którą kreuje Scuba staje się wyraźna, niemal namacalna. Użyte tu w niewielkiej ilości, dźwięki nagrywane z otoczenia, wykorzystane wcześniej choćby przy tworzeniu niesamowitego klimatu „Triangulation” podkreślają chłód i wyobcowanie – tak bardzo charakterystyczne dla twórczości szefa Hotflush. Stan chwilowego zawieszenia przerywa narkotyczno-euforyczne brzmienie w stylu rave – wraca ciężki bit, pojawiają się kwaśne synthy pod wezwaniem Rolanda 303. Okazuje się, że chłód może wywołać gorączkę, przynajmniej taką weekendowo-parkietową. Oby trwała długo i zaraziła jak najwięcej osób.