The best of 2016

The best of 2016

Adam „Attaché” Dąbrowski: Koniec roku – czas podsumowań, wiadomo. Kilka miesięcy po opublikowaniu naszej ostatniej megalisty Najlepszych albumów 2010 – 2015, w barze na krakowskim Kazimierzu pewna kobieta stwierdziła, że nasza robota jest chujowa, bo kreując tego typu listy sami prosimy się o hejt – no trudno, taki jest żywot człowieka poczciwego! Co roku pod koniec grudnia, kiedy przeglądamy podsumowania przeróżnych portali muzycznych, uświadamiamy sobie ile jeszcze nie przesłuchaliśmy. Czy to dobrze? Myślę, że tak, bo celem takowych topek nie jest tylko i wyłącznie niepopularne wielkie hajpowanie słabego gówna, ale również wskazanie SWOICH typów, które mogły nie dotrzeć do znacznej liczby słuchaczy przez brak sporego rozgłosu m.in. na takim Pitchforku. Oczywiście w naszej topce znalazło się parę pozycji, o których na pewno było głośno w mediach, ale jak wiemy, dobra muzyka broni się sama.. czasami jednak potrzeba czasu, aby stwierdzić, czy wybór był właściwy. Zapewne po kilku miesiącach będziemy bardziej obyci z albumami wydanymi w 2016 – również tymi, do których nie dotarliśmy. Powrócą pytania: dlaczego tego nie słyszałem lub dlaczego to jest tak nisko itd. Norma.

PS: poza przedziwnymi anomaliami sportowymi (Leicester mistrzem Anglii, forma Polaków na EURO), ten rok zapamiętamy przede wszystkim ze względu na fatalny bilans śmierci popularnych artystów – ale o tym wszyscy wiedzą.

Witek Bartula: Rok 2016 powinien mieć nazwę OMGWTFLOL. Przynajmniej ja miałem takie reakcje, nie tyle na liczbę przedwczesnych śmierci artystów, co na ich ostatnie dzieła, które w większości bezpośrednio do śmierci nawiązują. David Bowie, który zmarł dwa dni po wydaniu Blackstar, Leonard Cohen, który zmarł na miesiąc po wydaniu You Want It Darker, Nick Cave i album, któremu udziela się atmosfera rodzinnej śmierci. Nawet Thom Yorke na nowym albumie Radiohead napisał teksty inspirowane związkiem ze swoją byłą żoną, która parę miesięcy później zmarła. Oprócz tych tragedii, trzeba również przyznać, że muzycznie nie byliśmy jakoś bardzo rozpieszczani. Najwięcej dobrego pojawiło się w obszernej tematyce hip-hopu/Soulu/RnB, jak np. rewelacyjny powrót A Tribe Called Quest czy debiut Andersona Paaka. Ale ani w gitarach, ani tym bardziej w elektronice nie pojawiło się nic potężnego, co mogłoby zwiastować jakiś nowy prąd. Cóż, czasem zdarza się zły rok. My zaś, tak jak pisał wyżej Red. Dąbrowski, znaleźliśmy całkiem sporo fajnych albumów, które gdzieś tam zostały niesłusznie pominięte, a dorównują poziomem do tych większych i bardziej popularnych wydawnictw.

Zapraszamy do lektury!

A.D. Kapitalny soundtrack. Podobnie jak samemu artyście, niezbyt często zdarza mi się słuchać ścieżek dźwiękowych z filmów, ale w przypadku mini-serialu opowiadającego historię bałkańskiej grupy przestępczej – The Last Panthers, było zupełnie inaczej. Ponure dźwięki pianina, ambientowe wstawki oraz typowo clarkowe syntezatorwe keysy budowały wokół interesujących zdjęć niepowtarzalny klimat. Mam nadzieję, że wieść o tej dość krótkiej produkcji nie minie, dzięki tej fantastycznej ścieżce dźwiękowej angielskiego mistrza IDMu.

                                                                                       

W.B. Poprzedni album Stotta „Faith In Strangers“ był odejściem od ciężkiego dub techno, na którym tak bardzo się wybił. Kontynuował formułę piosenek, a prym muzyczny zamiast ciężkiej stopy, wiodły połamane bity. Z perspektywy czasu, na poważnie można się zastanowić czy ten krok nie był jego najlepszym posunięciem, a sam album jego największym dziełem. Z tego powodu poprzeczka stoi wysoko i oczekiwania na następcę były duże.

 „Too Many Voices“ jest jednoznaczną kontynuacją poprzednika, chociaż znaleźć możemy utwory jak np. „Butterfly“, który z początku lekko kojarzy się ze zvaporyzowanym rnb i kompletnie nie brzmi jak Stott, za to jest jedną z najlepszych piosenek 2016. W wielu kompozycjach Brytyjczyk przez pierwsze minuty każe nam rozsłuchiwać się w jego rytmach, które zdają się być bardzo proste i pierwotne, a mimo to ich transowość wciąga na tyle, że ma się ogromną przyjemność z ich słuchania. Dopiero potem dochodzą do tego wokale i cały świat zbudowany z syntezatora. Zamiast rewolucji dostaliśmy delikatny krok na przód i nie mam nic przeciwko temu, by Stott wprowadzał nas powoli na wyższe poziomy swojej muzyki.

                                                                                     

A.D. Ależ to było mega pozytywne zaskoczenie, kiedy pierwszy raz usłyszałem ten album… tak – to jest polski zespół… z Sosnowca! Miłośnicy takich projektów jak: Tortoise, Earth czy Bohren & Der Club Of Gore powinni być zachwyceni – ARRM to świetna propozycja na deszczowe, zimne wieczory i ponure dni. Post-rock w naszym kraju nie może narzekać na brak słuchaczy – powolne, mroczne post-rockowe melodie wzbogacone o partię klawiszy mają właściwości relaksacyjne. Mam nadzieję, że niebawem o tym zespole zrobi się głośniej – w ubiegłym roku supportowali najlepszy (w mojej opinii) polski zespół, Tides from Nebula, więc to dobry początek.

                                                                                      

W.B. Pamiętam jak wiele osób śmiało się, że Kanye West aby odnieść sukces musi zrobić wokół siebie ogromne zamieszanie, napompować hypową bańkę na swój album, a Kendrick jedynie opublikuje nienazwany i niezmasterowany album i to wystarczy, by odnieść sukces. Co prawda Untitled Unmaster nie przebija ”Life Of Pablo”, ale zawarte na nim utwory są kontynuacją dziesiątkowego ”To Pimp A Butterfly” i większość z nich spokojnie mogłaby się na nim znaleźć. Przykładowo w Untitled 5, przez pierwsze 2 minuty dzieje się przepiękna jazzowa magia podszyta bardzo mocną perkusją, wszystko jest tu dreamy do czasu wejścia Kendricka, którego emocjonalność w głosie oraz flow na najwyższym poziomie wywołuje u mnie ciary na plecach. Nie mam pojęcia czemu ten, jak i parę innych utworów nie znalazło się na poprzednim albumie, ale cieszmy się, że dane jest nam ich słuchać.

                                                                                       

A.D. Na ten moment to najlepszy techno album 2016 jaki usłyszałem – bardzo wciągająca, solidna i melancholijna produkcja. Trochę tu stottowych inspiracji – mieszanie techno z breakami; z drugiej strony ambientowe, zimne tekstury. To nam pozwala się poczuć jakbyśmy byli w górskiej scenerii niczym tej umieszczonej na okładce. Jeśli lubicie spędzać zimę w plenerze, to „Shred” będzie idealnym dopełnieniem!

                                                                                      

A.D. Death Grips ma podobną tendencję do Cocteau Twins – to bardzo płodny zespół, wypuszczający płyty w krótkim odstępie czasu, które nie różnią się zbyt wiele w brzmieniu i stylistyce od siebie. Trio z Sacramento wciąż wjeżdża na scenę niczym buldożer kasujący wszystko co stoi na drodze. Jak tu ich nie kochać? Ostatni album zakończył się utworem „Death Grips 2.0“, który zapowiadał jakieś zmiany… Będąc na Elektro Klubie (zimowa mini edycja Taurona) sprawdziłem sobie fejsa, gdzie zobaczyłem, że Death Grips znowu bez zapowiedzi wrzucili nowy kawałek – widząc komentarze pełne wykrzykników, mogłem przypuszczać, co może mnie czekać… O 7 rano wsiadłem do autobusu powrotnego; założyłem słuchawki i odpaliłem „Hot Head“. Po 8 intensywnych godzinach imprezowania, ten numer zrobił z mojej głowy miazgę. Choć to był tylko singiel tak, można było się spodziewać, że na longplayu trio ogarnie coś podchodzącego pod digital hardcore.. no i faktycznie tak się też stało, choć „Bottomless Pit” nie jest w całości polega na ostrej rąbance – znajdzie się trochę oldschoolu („Three bedrooms in a good neighborhood”), czy też bardziej uniwersalne „Eh” – jeden z nielicznych numerów w dyskografii zespołu, gdzie Stefan ma spokojną nawijkę. W październiku 2016, Death Grips zagrali pierwszy raz w Polsce, spełniając marzenia moje, nasze, Fajnych Rzeczy, miłośników OFF Festivalu itd. Ich koncert był wydarzeniem, po którym czułem się jak skoczek narciarski – lekki, chudy, giętki i często latający w powietrzu. Fajna sprawa!

                                                                                     

W.B.  Po 6 latach od powrotu Swansów na muzyczną mapę, doszliśmy do końca tej opowieści o męskim mrocznym świecie mistycznych bohaterów dźwięku. Michael Gira potwierdził, że w obecnym składzie i formule muzycznej jest to ich ostatnie dzieło i zakończenie albumowej trylogii. Zespół, który w latach 80 tych święcił triumfy, współcześnie znów stał się ogromnie ważnym elementem, który o dziwo przekonał do siebie także te młodsze pokolenia i headlinerował na wielu popularnych festiwalach.

 Ostatni wielki album najbardziej zbliża nas do tego, co Swansi wyczyniają na żywo; czyli medytacyjny klimat, kompozycje porozciągane do 20 minut, wir dźwiękowego spustoszenia, krzyki oraz szamanizm. Wszystko to tak naprawdę już znamy i wszystko to już było, ale o ile jeszcze „To Be Kind“ miało jakieś hamulce, które sprawiały, że te największe odjazdy przeniesione zostały na żywo, tak na „Glowing Man“ dzieje się nieustanny dym i jest czystą esencją tego, co zespół robi podczas koncertów. Album przeznaczony raczej stricte dla fanów, bo każdy kto swoją przygodę ze Swansami dopiero zaczyna, sięgnie pewnie po „The Seer“ albo „To Be Kind“. Zawsze męczyły mnie argumenty mówiące o tym, że granie dwóch akordów przez 5 minut to żadna sztuka. Swansi za najważniejsze techniki w kompozycji uznają głośność, natężenie, dynamikę, czyli elementy, które dla większości zespołów są czymś dodatkowym, pobocznym, nie zaś formą samą w sobie. To po prostu inna filozofia patrzenia na dźwięk, prezentowania i przeżywania go, i jeżeli weźmiemy to pod uwagę, to zaobserwujemy, że te kompozycje są bardzo rozległe i potężne. Więc jeśli jeszcze nie byliście na Swansach, to koniecznie wybierzcie się na tegoroczny OFF Festival, bo będzie to prawdopodobnie jedyna okazja, by zobaczyć jak kończy się obecna historia łabędzi, które powrócą w nowej reinkarnacji.

                                                                                       

W.B. James Blake ma potencjał na bycie typem artysty, w którym fanki kochałyby się na zabój, a staniki latałyby na koncertach. Przystojny brunet śpiewający piosenki o miłości – któraż panna tego nie lubi? Dlaczego więc bożyszczem nastolatek nie jest on, a przykładowo Justin Biber? Nie wiem, choć się domyślam.

 „Overgrown“ było albumem tak dobrym, że zacząłem uważać Blake‘a za najzdolniejszego młodego piosenkarza ostatnich 10 lat, a po najnowszej płycie mogę się w tym przekonaniu tylko utwierdzić. W porównaniu z poprzednim krążkiem, na którym mieliśmy 10 doskonałych, silnych piosenek, „The Colour Of Anything“ jest bardziej zbiorem różnych pomysłów i rozwiązań songwriterskich, które James gdzieś tam chował w szufladzie i w końcu postanowił wydać. To jest taki starter pack dla fanów James‘a Blake‘a, w którym co prawda momentami można się pogubić, bo liczba 17 kompozycji jednak wymaga poświęcenia czasu, ale mimo to słucha się tego materiału rewelacyjnie i można się nawet od niego lekko uzależnić. Nie ma tu żadnej rewolucji ani w dziedzinie tworzenia piosenek, ani w dziedzinie Blake‘owości, ale bierzmy pod uwagę, że niektórzy piosenkarze nie osiągają nawet poziomu najsłabszej piosenki Jamesa.

                                                                                       

A.D. Jakoś specjalnie nie dziwi mnie sukces tej płyty. Twin Peaks to wciąż marka i opus magnum seriali – o muzyce Angelo Badalamentiego nie wspomnę. Potrzeba było tylko kompetentnego zespołu – z otwartą głową i doświadczeniem, aby móc stworzyć coverowe arcydzieło. Kilka miesięcy przed premierą płyty Xiu Xiu zagrało koncert na katowickim OFF Festivalu – występ ten wywołał spore zainteresowanie i zebrał pochlebne recenzje. Shoegazowy cover „Falling“ częściej chodzi mi po głowie niż oryginał – fest przekonuje mnie tenor Jemiego.

                                                                                           

A.D. Na wstępie muszę wspomnieć ważną kwestię – od tego zespołu zaczęła się moja miłość do festiwalu Tauron Nowa Muzyka w 2010 roku! Mając niecałe 16. lat niebywale uradowany słuchałem ich koncertu zza płotu (!) starej kopalni KWK Katowice – jeszcze przed modernizacją. Moment ten porównałbym do pierwszego kontaktu Federico Felliniego z cyrkiem. Dość długo, bo 4 lata trzeba było czekać na nowy album Tygrysów – wcześniejsze wydawnictwa (Epki i LP „Route One Or Die“) ukształtowały w znaczny sposób moją wrażliwość na muzykę – polecam! Silent Earthings to jeden z nielicznych albumów w 2016, po których za pierwszym odsłuchem wręcz wariowałem z radości. Odpalając go jesteśmy wręcz bombardowani nabuzowanymi energią melodiami łączącymi mocny riff, syntezatory i niezawodną perkusję Adama Bettsa – szaleństwo i podjarka fest! Szybko można się poczuć jakby w innej rzeczywistości, albo w akcji anime – swoją drogą muzyka TTT stanowiłaby do nich świetny soundtrack! Three Trapped Tigers, może wywołać podobną gamę emocji u miłośnika art-rocka i psychodelii, co Death Grips u miłośnika rapu i elektroniki. Czy mogę dodać coś jeszcze? Krzyknę: AAAAAAAAAAAAAAAAAAAA!!!! 😀

                                                                                             

W.B. 16 lat dane nam było czekać na następce „Since I Left You“, albumu, który został zbudowany z około 900 sampli. Australijczycy stworzyli wielkie dzieło i mimo, iż plotki o drugiej płycie pojawiały się od czasu do czasu, to ostatecznie nie podejmowali żadnych działań.

 Na „Wildflower“ znowuż punktem wyjściowym jest sampling oraz reinterpretacja różnych gatunków muzycznych jak Soul, Funk, Hip-Hop, House, World Muisc czy Muzyka Filmowa. Taki też jest chyba największy zarzut ludzi krytykujących ten album, że zamiast być na czasie i wziąć na warsztat współczesne brzmienia, Avalanches wracają do swoich korzeni, serwując nam powtórkę z rozrywki i to jeszcze nie tak wybitną jak 16 lat temu. Cały powrót rozpoczął się dość słabo, bo od koszmarnego singla „Frankie Sinatra“, którego nie upiększa ani Danny Brown ani nawet MF Doom. Ale to tylko jedna wpadka, bo już za chwilę naszym uszom ukazują się takie perełki jak „Because I‘m Me“, najukochańsze „Subways“, „Sunshine“ czy zamykające całość, przypominające dawne produkcje Bonobo „Saturday Nights Inside Out“. Ta muzyka jest tak piękna, że nie wiem jak można to hejtować. Dzięki metodom samplingu Avalanches po raz kolejny odkrywają ogromne pokłady rewelacyjnej muzyki z przeszłości, utwory o których mało kto pamięta. Jest w tym nieprawdopodobna magia, piękno i nostalgia za czasami, w których sam nie żyłem. Niesamowite, że potrafią tak głębowo wejść w emojce osoby, która zaczyna tęsknić za czymś, czego nawet nigdy namacalnie nie poznała.

                                                                                             

W.B. Wiadomo jakim tragicznym wydarzeniem rozpoczął się rok 2016 i porównanie „You Want It Darker” do „Blackstar” jest dość oczywiste. Różnica polega na tym, że Cohen jest w stu procentach pogodzony z tym co ma nastąpić, jego pożegnalny album jest cichy, stonowany, nie czuć w nim przygniatającej melancholii czy tragizmu związanego ze śmiercią, wydaje się nawet, że nie traktuje tego jako odejście lecz pójście dalej. Może to dość paradoksalne, ale momentami ta płyta wydaje się być wesoła ze względu na podniosły klimat piosenki tytułowej, czy na gospelowe wstawki w „On The Level“. Wszystko to jest testamentem 82 letniego piosenkarza, którego życie było spełnione i właśnie to pozwoliło mu na spoczynek.

                                                                                           

W.B. Danny Brown to bardzo ciekawa i wielowymiarowa postać. Z jednej strony można go nazwać reinkarnacją Ol Dirty Bastard‘a, bo jego szaleńczy wygląd, gadka oraz zachowanie na koncertach to czyste wariactwo. Z drugiej strony potrafi być bardziej poważny, szczery, intymny, co z resztą pokazał jego poprzedni album „Old“. To co charakteryzuje „Attrocity Exhibition“ to na pewno podkłady, które jak słusznie opisał Anthony Fantano, są tak chore, że nie ma chyba rapera we wszechświecie, który miałby śmiałość do takich nawijać. Może to być odrobina przesady, bo wystarczy popatrzeć na takich typów z Clipping. czy Dalek, ale mówimy tu jednak o Dannym Brownie, którego pozycja w mainstreamie jest dosyć znacząca. Już otwierający całość „Downward Spiral“ pokazuje, że mamy do czynienia z czymś naprawdę ambitnym, co nie do końca mieści się w definicji ‚bitu pod rap‘. W większości kawałków nie mamy jednostajnej perkusji, a mimo to Danny tworzy niesamowicie płynne i klarowne nawijki. Mnóstwo jest tu takich perełek jak np. „Rollin Stone“, który uchodzi dla mnie za jeden z najlepszych utworów tego roku, nie tylko w rapie. Danny Brown pokazuje, że jest jednym z najlepszych i nieprzewidywalnych współczesnych raperów, który lubi się wydurniać i rzucić sucharem o penisie i waginie, ale w głębi duszy jest inteligentnym i emocjonalnym człowiekiem żyjącym we własnym świecie.

                                                                                     

W.B. Nick Cave nigdy nie miał łatwego życia, ale po śmierci syna, który pod wpływem LSD skoczył z klifu naprawdę zacząłem się zastanawiać czy to już aby nie przesada od życia? Podobnie jak Bowie, Cave jest artystą, który swoje przeżycia potrafi przekuć w sztukę i stworzyć coś pięknego, zastanawiałem się więc, co zrobi w tej sytuacji? Rozwiąże zespół? Załamie się i nie stworzy nic przez następne 10 lat? Stworzy nieprawdopodobnie smutne dzieło ku czci swojego syna? Ostatnią płytę w karierze? Nie minął rok od tragedii, a my już dostajemy nowy album, który w sumie nie spełnia żadnej z powyższych opcji.

 Muzycznie jest to pewna kontynuacja zapoczątkowana na „Push The Sky Away“, bo stamtąd pochodzi wiele elementów wykorzystywanych obecnie, chodzi mi szczególnie o rolę syntezatora, którym nieustannie jara się Wallen Ellis. Mamy tu totalne wyciszenie, takie jakiego nie pamiętam z żadnej jego płyty i mimo iż w okładce i nastroju poiosenek czuć przemijanie i śmierć, to o samej rodzinnej tragedii nie ma tu ani słowa. Cave stworzył świat, do którego się wchodzi i który jest bardzo emocjonalny. Tak bardzo, że w chwili pisania tego tekstu nie dałem rady przesłuchać połowy materiału. Nick Cave zrboił mi jesień, a nazywała się ona Skeletn Tree.

                                                                             

W.B. Moja przygoda z Andersonem Paakiem sięga 2015 roku, kiedy po wielu latach Dr. Dre wydał swój album „Compoton“, na którym dał duże pole do popisu nie tylko starym, ale i nowym, mało znanym graczom. Jednym z nich był właśnie Anderson, którego głos od razu wbił mi się w głowę i sprawiał, że przez dość spory czas zapętlałem kawałek „Animals“, który okazał być się omenem tegorocznego Malibu.

 Anderson Paak., śpiewa, rapuje, gra na perkusji, na klawiszach, wszystko to robi podczas koncertu, a słuchając jego albumu mamy wrażenie, że obcujemy z bardzo zdolną osobowością. Trudno też nie zauważyć pewnych podobieństw między Kendrickowym To Pimp A Butterfly czy nawet D‘Angelowskim Black Messiahem, gdyż wszystkie te te płyty odkurzają temat Funku, Soulu, Rnb i ogółem dość zapomnianych stylów tak zwanej czarnej muzyki. Ja jestem bardzo rad z kierunku w którym to wszystko idzie, bo nawet nieobecny na tej liście Childish Gambino zdaje się wybrał podobną drogę. Pamiętajcie Andersona Paaka, bo mimo iż dziś supportuje Bruno Marsa, to wkrótce sytuacja może stać się odwrotna.

                                                                                     

W.B. Po 9 miesiącach od premiery można z całą pewnością stwierdzić, że nie jest to najlepsza płyta na świecie, ani nawet jedna z najlepszych. Pisząc o albumie w marcu, myślałem, że coś wiem, że rozgryzłem Kanyego, a ten mnie dalej potrafił zaskoczyć. Od tamtego czasu sporo się wyjaśniło, na przykład to, że Kanye jednak wydał Life Of Pablo na innych platformach niż Tidal, że kilkukrotnie wprowadzał zmiany w gotowych  kompozycjach, że gry o jego zmarłej matce dalej nie ma, i że jego związek z Kim wisi podobno na włosku. Paradoskalnie te zdarzenia sprawiają, że co do jednej rzeczy wciąż można być pewnym: Kanye jest artystą i to co robi jest czystą sztuką. Nie chodzi tu tylko o muzykę czy wydawanie linii własnych ubrań, ale o całe życie celebryty dające mu mnóstwo możliwości i które to możliwości wykorzystuje pod każdym względem. No bo któż miałby taką odwagę, by obracając się w środowiskach artystycznych chwalić Trumpa, a potem się z nim spotykać? Któż miałby taką śmiałość by stwierdzić, że hipokryzja jest częścią jego życia, bo bez niej nie miałoby ono smaku i nieprzewidywalności. Właśnie taka jest jego muzyka, staje się coraz bardziej nieprzewidywalna i niemożliwym jest stwierdzić co stanie się dalej.

A.D. Jak wiecie jesteśmy ogromnymi fanami shoegazu. W obecnych czasach świetności festiwali muzycznych łatwo o renesans „wymarłych“ gatunków muzyki. Święta trójca gatunku: My Bloody Valentine, Slowdive oraz Ride, powróciły po dwóch dekadach nieobecności na scenę i nie przestają promieniować inspiracją dla młodych adeptów muzyki alternatywnej. Nothing to zespół stosunkowo młody, bowiem powstał na chwilę przed tym wielkim boom, bo w 2010 roku. Ich debiutancki longplay „Guilty of Everything“ z 2014, skradł moje serce, toteż niebywale byłem ciekaw co zespół zaprezentuje dalej. Teraz myślę, że chłopaki z Filadelfi na „Tired of Tommorow“ osiągnęli podobną sztukę co M83 kilka lat temu, z „Hurry up!…“ (oczywiście nie mam na myśli sukcesu komercyjnego!) – zespół nagrał płytę mocno inspirującą się shoegazem, ale na tyle uniwersalną i współczesną w swoim brzmieniu, że może ona zadowolić przeciętnego radiowego słuchacza, i choć osobiście wolę ich pierwszy album, który jest cięższy i kojaży mi się bardziej z klimatem Berlina, niż obecny Moderat (poważnie!), tak drugi album dostarczył mi również masę frajdy. Na Tired of Tommorow mamy dość rozległą gamę emocji (ale niestety nie tak intensywnych jak w przypadku Slowdive) jakie wywołuje ten gatunek: pełno tu melancholi („The Dead Are Dumb“, „Nineteen Ninety Heaven“), wesołych (Vertigo Flowers, ), smutnych (ostatni utwór tytułowy) bądź transowych utworów – w „Curse of the Sun“ riff brzmi niczym z legendarnego protoshoegazowego albumu „Haeven’s End“ grupy Loop. Kawałek „Eaten By Worms“, to już prawdziwy hicior, który mógłby zrobić karierę na stacjach pokroju MTV Rocks. Warto dodać, że album znalazł się na pitchforkowej topce 50. najlepszych albumów shoegazowych w historii, zajmując 48. miejsce – nie patrzcie na odległą cyferkę, bo sama obecność na tej liście, wśród albumów wydanych dekadę, dwie temu to spore osiągnięcie.

                                                                                     

W.B. Szczerze mówiąc byłem bardzo sceptycznie nastawiony na ten powrót, bo biorąc pod uwagę gościnne ‚nawijki‘ Q-Tipa u Chemical Brothers, wolałem nie wyobrażać sobie jego poziomu na terenie macierzystej grupy. Tym bardziej śmierć Phife Dawg‘a(który jednak dodał sporo do owego albumu) nie dawała żadnych pozytywnych wróżeń odnośnie powrotu, a tym bardziej udanego. A tu proszę, pomimo wszelakich znaków na niebie i ziemii, dostajemy solidny album, który pod względem produkcji jest bardzo dobrze zrównoważony pomiędzy czasami starodawnymi, a współczesnością. Co ciekawe odpowiedzialny jest za to właśnie Q-Tip, którego bity nic się nie zestarzały, czuć, że są robione na luzie, z ambicją, i co jest największą zaletą, nie próbują być na siłe nowoczesne. Tekstowo, jak zwykle u Tribe‘ów, sprawa jest bardzo przemyślana, nie ma bufonady, a protest songi są napisane w bardzo nienachalny sposób, więc nie antagonizują ludzi o innych poglądach. W kategorii powrotów po dłuuuugiej przerwie A Tribe Called Quest zdobywają podium.

                                                                                   

W.B. Po premierze w maju zastanawiałem się nad oczekiwaniami w stosunku do zespołu i czy moment oczekiwania nie był lepszy niż sam album. Po miesiącach od premiery podchodzę na luzie do materiału i znajduję w nim mnóstwo pokładów słuchalności, a wszystkie zwątpienia jakie miałem podczas pierwszych odsłuchów, poszły w niepamięć. Co prawda temat albumu został wyczerpany w recenzji, ale mimo to jedna rzecz wciąż nie dawała mi spokoju: Na A Moon Shaped Pool od początku czuć było jakąś dziwną atmosferę i to nawet w tych bardziej wesołych i podniosłych piosenkach. Nie wiedziałem o co chodzi aż do momentu śmierci byłej żony Yorka, która stanowiła inspirację do tekstów na płycie. Ich rozstanie zostało bardzo jasno zaznaczone w końcówce Daydreaming, ale mi to jakoś nie wystarczyło, może po tych wszystkich tragediach zeszłego roku za bardzo schizuję, ale w jakiś sposób atmosfera śmierci była na tym albumie wyczuwalna i jak widać znalazła swoje ujście miesiąc temu. Prócz mistycznych teorii, stwierdzić można, że A Moon Shaped Pool z upływem czasu broni się coraz bardziej, piosenki są napisane rewelacyjnie, dostaliśmy taki album jaki powinniśmy dostać, Radiohead dalej są najlepszym zespołem na świecie i wszystko wskazuje na to, że czeka nas genialny koncert pod koniec czerwca.

                                                                                   

A.D.  Jak większość ludzi zaczynam swój dzień od przeglądu wiadomości na fejsie – zobaczyłem wtedy mnóstwo udostępnionych klipów „Lazarus” i „Blackstar”; pomyślałem, że wielu moim znajomym siadła nowa płyta Bowiego, jednak chwilę później dostrzegłem informację, że zmarł nad ranem. Szybko pobiegłem do salonu, włączyć telewizję – na jaskrawych paskach informacyjnych ta sama informacja. Chwilę później w TVP Info przygnębiony Marek Sierocki powiedział, że nikt nie wypuści lepszej płyty w 2016 – nie wierzyłem w to, nawet nie chciałem. Zadzwoniłem do Witka…

W.B. Jest 11 stycznia 2016, godzina 8 rano. Red. Dąbrowski wydzwania do mnie, a ja zamiast odebrać myślę sobie, że chociażby nie wiem jaki jest tego powód to chcę teraz spać. Moja wyobraźnia nie była aż tak wielka żeby wpaść na to co się stało.

 Od tamtego dnia minął rok, a słuchanie Blackstar, czy nawet nowo wydanego utworu „No Plan“ stało się koszmarnie ciężkim wyzwaniem, bo to tak jakby słuchać nagrań z kokpitu samolotu, który właśnie runął w ziemie. Bowie wiedział, że przychodzi na niego czas więc zrobił to samo co Ian Curtis na „Closer“ i wiedzę tę przekuł w sztukę, która w postaci Blackstar staje się jego ostatnim stanowiskiem. Nawet okładka jest bardzo symboliczna, ponieważ jest pierwszą w historii, na której nie jest przedstawiona ani sylwetka, ani twarz Bowiego. W wielu recenzjach czy podsumowaniach dziennikarze zwracają uwagę na rozdział warstwy muzycznej od kontekstu śmierci. Wiadomo, Blackstar to nie jest ”Low”, ale na pewno najwybitniejszy twór od czasów ”Scary Monsters”. Jedyną rzeczą, do której się przyczepiam to wersja ”Sue(Or A Season In A Crime)”, która w porównaniu z tą wydaną w 2015 roku, jest bardzo okrojona i pozbawiona orkiestry. Cała reszta, oprócz tych oczywistych jak „Lazarus“ czy utwór tytułowy, to rewelacyjne kompozycje: ”Tis a Pitty She Was a Whore” – z agresywnie pędzącą perkusją, Bowiem śpiewającym z niechlujną gracją i ogólnym free jazzowym brudem, ”Dolar Days” – jedna z najpiękniejszych ballad w jego karierze, ”I Can‘t Give Everything Away” – wieńczący całość, zimny, od którego śmierć bije po uszach. Mógłbym pisać o tekstach, o tym jakie chore rozkminy można wysnuwać po słowach „Something happened on the day he died/Spirit rose a metre and stepped aside/Somebody else took his place, and bravely cried.“ Mógłbym pisać o innych tajemnicach tej płyty, które David nam pozostawił, ale chyba każdy lubi je odkrywać indywidualnie.

 To wszystko, łącznie ze ściśle ukrywaną tajemnicą dotyczącą jego choroby, było zaplanowanym przez Bowiego krokiem do zamknięcia tej historii toczącej się od lat 60 tych, a dla mnie jak i dla wielu fanów żyjących w ostatnim okresie jego twórczości, Blackstar zawsze będzie szczególnym albumem, do którego ciężko się wraca i z którego ciężko się wychodzi. Mimo to, ciesze się, że dane mi było żyć w tym czasie, być świadkiem tego zdarzenia, brać udział w ogólnoświatowej żałobie, bo David Bowie łączył ludzi, łączył pokolenia, był obok Milesa Davisa najwybitniejszym indywidualnym artystą(walnijcie mi kogo chcecie, a Bowie i tak był lepszy) i mimo iż nigdy go nie poznałem, będzie mi go brakować.